– Masz kogoś, Evvi? – pytałem niekiedy.
– Oczywiście, białe myszki, odczynniki i ulubionych kolegów, takich jak ty – odpowiadała.
Czy mówiła prawdę? Nie miałem powodu, by jej nie wierzyć. Mieszkała z ciotką, kobietą zasad tak surowych, że królowa Wiktoria mogłaby przy niej uchodzić za gejszę.
– Evvi, a może ty jesteś cyborgiem, androidem bez grama popędów?
– Może – odpowiadała tak filuternie, że potniały mi okulary. Do samoczynnego odkrycia doszło 12 października. Pod koniec miesiąca miałem zamiar przedstawić raport i wnioski Schillingowi… Nieszczęście zdarzyło się 22-go. Jak co piątek miałem zaplanowane seminarium w Eastwood. Wyjechałem o drugiej po południu, nieco już spóźniony, ale nie przebyłem nawet pięciu mil, kiedy zdezelowana pompa paliwowa odmówiła posłuszeństwa. Opodal żółciła się budka telefoniczna. Zadzwoniłem do college’u, odwołując zajęcia, wozem zaopiekował się pobliski warsztat, sam zaś, koło czwartej wróciłem taksówką do laboratorium. Budynek zdążył już opustoszeć. Nie napotkawszy nikogo, dotarłem do naszego skrzydła i już chciałem zawołać Evvi, która uwielbiała przesiadywać w pracy po godzinach, gdy dziwne odgłosy z gabinetu szefa zwróciły moją uwagę. Skrzyp, skrzyp – cisza. Skrzyp, skrzyp – cisza, stłumiony okrzyk…
Drzwi nie były zamknięte. Uchyliłem je i stanąłem jak wryty.
Na olbrzymim fotelu dyrektora klęczała tyłem kompletnie goła Evvi, a na niej spocony i owłosiony jak satyr doktor Schilling, z zapałem wykonywał owe śmieszne ruchy, niegodne dżentelmena.
Cofnąłem się. Zakręciło mi się w głowie tak, że naraz zaatakowały mnie szafy, a zielony chodnik stanął dęba. Myślałem, że zemdleję .
Gdybym nie był tchórzem, a przynajmniej sądził, że to coś pomoże, wróciłbym ze skalpelem i zabił oboje. Niestety, my, intelektualiści, jesteśmy przeważnie introwertykami. Gniew kierujemy do wewnątrz. Poszedłem więc do mojego pokoju, z oczyma pełnymi łez. Nie tamowałem ich. Po drodze spadły mi okulary, zdeptałem je… Świat naraz uczynił się nieostry, pełen przemieszanych plam światła i ciemności.
Jakoś otworzyłem szafę i wyjąłem butlę ze spirytusem. Nalałem sobie pięćdziesiątkę. Wychyliłem. Zapiekło. Ogień przeleciał jak przez komin przez mój przewód pokarmowy. Popiłem wodą z kranu i nalałem następną pięćdziesiątkę. Niewiele pamiętam, ale chyba jeszcze piłem. A czym popijałem? Co było pod ręką. I naraz zrobiło mi się dziwnie. Uderzyła mnie fala gorąca i zimna. Wywinąłem koziołka, światło zgasło i zapadłem się w głąb nirwany…
– Ale sobie dogodziła, malusia pijaczka – z oddali dotarł do mnie głos. Tak się zapaskudzić, dziewczyno, jak można, jak można…
Głos i ciepła woda. Znałem skądś ten głos. Tylko skąd? Usiłowałem otworzyć oczy, ale światło mnie poraziło. Byłem kąpany. Jak niemowlę. Spływał po mym ciele ciepły, rozkoszny tusz. Czułem, jak czyjaś silna ręka myje mnie pieszczotliwie, poufale…
– Dobrze ci tak, maleńka? Już jesteś czyściutka.
– Gdzie jestem? – mój znajomy głos zabrzmiał piskliwie.
– W instytuciku – zadudnił bas. – Jesteś pewnie tą nową praktykantką, o której mi wspominała Evvi.
– Schilling!
– Mów mi, Davidzie. Wspólna kąpiel zbliża ludzi. – Poczułem delikatne klepnięcie w pośladek.
Przemogłem się, otworzyłem oczy. Zdrętwiałem. Z całościennego lustra patrzyła na mnie bynajmniej nie brodata twarz dwudziestodziewięcioletniego Alberta Turnera, lecz okrągła, dziewczęca buzia rudawej kobietki o niezłym biuście, szerokich biodrach i płomiennym zaroście łonowym.
– Odczynnik z przyspieszaczem zamiast popitki… – przemknęło mi przez głowę jak błyskawica.
Usta Schillinga wycisnęły mi na szyi gorący pocałunek.
– Pan przestanie, ja przecież… – pisnąłem.
– Co przecież? – chwycił mnie mocno, jakby był imadłem. – Zaręczam, to nie będzie bolało… Jak ci na imię?
– Puszczaj.
– Nie puszczę, dopóki się nie dowiem, jak ślicznotka ma na imię.
– Berta! – odezwała się prawdomówna część mej natury.
– Bertusia. – Obrócił mnie jak frygę. Był nagi i bardzo podniecony. Ogarnął mnie strach.
– Ależ panie doktorze!
– Daj spokój z tytułami. Łóżko jest najstarszym forum demokracji. Zobaczysz! Chodź! – tu porwał mnie w ramiona i ruszył w stronę służbowej kozetki.
Byłem zbyt zaskoczony i skacowany, aby stawić poważniej opór. W gabinecie nie zauważyłem nawet śladu Evvi.
– Będę krzyczeć – ostrzegałem.
– A krzycz, krzycz sobie, o tej porze nawet psy śpią.
– Poskarżę się szefowi.
– Ja tu jestem szefem.
Jego małpia łapa przesuwała się po najbardziej intymnych zakamarkach mego ciała. Odczuwałem wstręt… ale i ciekawość. Który z mężczyzn mógł doznawać takich wrażeń jak ja? I nagle patrząc na brodatą twarz Karola Darwina na ścianie gabinetu, pomyślałem sobie, że dla dobra nauki Empedokles wskoczył do Etny, a Ikar zgubił skrzydła. Schilling pieścił moje uda, brzuch… Czułem narastające drżenie wszystkich mięśni. Wewnętrzną wilgoć. Podniecenie? Tak, mimo wszystko, chyba było to podniecenie.
– Tak, tak – sapał utytułowany satyr. – Zaraz będzie nam tak dobrze, jak się filozofom nie śniło.
Przeturlaliśmy się na kozetce. Z myślą o moim aniele stróżu szukałem kontaktu, żeby przynajmniej wyłączyć światło. Kątem oka dostrzegłem jeszcze raz portret Darwina. Przysiągłbym, że twórca teorii ewolucji zaczerwienił się.
Jako naukowiec nade wszystko cenię sobie obiektywizm i muszę powiedzieć, że wszelkie legendy na temat seksualnych możliwości doktora Schillinga nie były w najmniejszym stopniu przesadzone. Olbrzymi samiec znęcał się nade mną do białego świtu, wyczyniając bezeceństwa na miarę najgorszych opowieści swawolnych pań i panów. W międzyczasie zapadaliśmy w przelotne drzemki, ale nie trwały one długo.
Wszystko jednak ma swój kres. Mocniejszy sen chwycił nas gdzieś o szóstej nad ranem i z jego głębin wyrwał mnie dopiero histeryczny głos Evvi.
– Davidzie, jak możesz!
Ocknąłem się w mgnieniu oka. Schilling zresztą też. Ale nie zdążył powiedzieć ani słowa, gdy smagnęło go uderzenie w policzek.
– Ty świnio! Świnio! – dyszała Evvi. – I to gdzie, w tym gabinecie, na naszej kozetce. Nie przebaczę ci nigdy. Nigdy!
Trzasnęły drzwi.
W głowie mi się kręciło. Ale Schilling już był na nogach.
– Ubierz się, co się gapisz, dziwko! – warknął, rzucając mi jakiś kitel. – I jazda stąd!
Nie było to zbyt sympatyczne podziękowanie za upojną noc. Zniknąłem w głębi laboratorium. Na szczęście, było jeszcze pusto. Znalazłem moje ubranie, którego najwyraźniej pozbyłem się w czasie transformacji, uprzątnąłem ślady libacji i torsji. A potem bocznym wejściem pobiegłem do mego pawilonu mieszkalnego położonego za parkiem. Nikt mnie nie widział. W ręku trzymałem sporządzony parę dni wcześniej antypreparat.
Zamknąłem drzwi i stanąwszy przed lustrem, pociągnąłem dobry łyk. Nie bawiłem się w dawkowanie. W nocy przecież też nie musiałem się nim przejmować.
Preparat był obrzydliwy i cuchnął jak kocie siki. Ale nie mogłem się wahać! Przez moment nie działo się nic, potem poczęły pulsować znajome już fale zimna i gorąca. Poczułem dojmujące bóle, jakby miażdżono mi kości, uderzył zimny pot. Półprzytomny starałem się jednak nie stracić żadnego z wrażeń. Piersi zaczęły mi się kurczyć jak baloniki, z których spuszczono powietrze. W potwornych bólach przemieszczały się kości miednicy. Upadłem na dywan. Całym mym jestestwem odczuwałem swędzenie, wewnątrz i zewnątrz. Zacząłem krzyczeć. Odczuwałem coś jak orgazm do sześcianu, jak przypalanie żywym ogniem. A potem przez minutę zaczęła mną targać febra, dzwoniły mi zęby, dygotały wszystkie nerwy… Boże, Boże! Daj umrzeć!