– Dajcie mu wycisk, chłopcy – rzucił zgromadzonym.
– Wicemiliardnik przybędzie po niego za kwadrans. A ja swoją służbę skończyłem. Panna Velli też.
Liba domyślała się, do czego to wszystko zmierza, poszukała wzrokiem kogoś starszego rangą. Ale wszyscy oficerowie zniknęli, a może woleli się nie pokazywać. Pomyślała o wideofonie… Na próżno… Ktoś wyłączył aparat na tarasie. Natomiast dla wysiadającego Marta urządzono prawdziwą ścieżkę zdrowia. Osłabiony, chwiejący się na nogach, kopany i popychany, posuwał się między dwoma szeregami TUP-erów wśród gradu ciosów. Zupełnie się nie bronił. Nie miał sił? A może został już czymś naszprycowany? Wreszcie walnięty silnie przez ryżego podoficera z TUP-u runął i znieruchomiał. Liba zamknęła oczy. Na szczęście, nikt nie zwracał na nią uwagi. Tłum rozstąpił się. Na trotuarze pozostało zakrwawione ciało jeńca.
– Zabili go, dranie! – bolesny skurcz targnął sercem Liby. Nie poznawała siebie. A może po raz pierwszy poznawała całe okrucieństwo zaprogramowanego świata. Sprawcy śmiali się i lżyli leżącego. Niewiarygodne, ale Mart podźwignął się, klęknął. Robił wrażenie półprzytomnego. Z rozciętego w paru miejscach czoła spływały strumyczki krwi, nadając bladej twarzy wstrząsający wygląd.
„Ecce homo!” – pomyślała Liba. Była wstrząśnięta. Jeżeli nawet mogła podejrzeć, że ten i ów z jej schludnych, wysoko kwalifikowanych kolegów jest bydlakiem, nie dopuszczała myśli, że tacy mogą być wszyscy.
– Weźcie i umyjcie go – zawołał ktoś ze starszych funkcją. – Wścibskim dupkom z KOM-u powiedzcie, że sam się podrapał.
Tłumek rozchodził się. Niektórzy sarkali na przedwczesny koniec zabawy. Wśród trójki facetów, którzy podnieśli pobitego niczym worek, Liba rozpoznała Mennarra. Wciągnięto bezwładnego zbiega do garderób. Poza bezgranicznym żalem dziewczyna czuła też pewną pretensję do Marta – dlaczego on, taki heros, równie łatwo pogodził się z losem?
Odpoczywali w łagodnym powiewie dozodorantola, zdejmującego z ich ciał kropelki potu.
– Jadę na kurewsko długo – mruczał pułkownik Virder Boddox, wpatrując się w rozszerzone narkotykiem i seksem oczy Evy.
– Ostatnio nie było cię trzy lata.
– Teraz w najlepszym razie będzie to trzydzieści.
– Tajny program „Siódme niebo”?
Popatrzył na kurtyzanę z uznaniem. Chyba plotki, że żyje z samym Miliardnikiem, nie były pozbawione podstaw.
– Dlaczego trzymacie to w takiej tajemnicy? – zapytała.
– Na wszelki wypadek. Wiesz, że lobby TUP-u jest przeciwne kolonizacji kosmosu. A i wróg nie śpi.
– Wróg! – zdziwiła się – Przecież oni żyją w ziemiankach albo powrócili na drzewa.
– Ale co pewien czas wystrzeliwują z procy statek kosmiczny i potem odkrywamy ich stacje na Tytanie…
– Trzydzieści lat… – w jej gardłowym pomruku wyczuł odrobinę żalu. – Po piętnaście w jedną stronę. Nie ma czegoś bliżej?
Roześmiał się.
– Niestety, Nea jest pierwszą planetą odkrytą w kosmosie, która ma zbliżone warunki do ziemskich. Posiada nawet życie roślinne i zwierzęce.
– A są tam ludzie?
– Na razie nie. Według ocen zwiadu trwa tam epoka podobna do naszej jurajskiej: wielkie jaszczury, łuskowate gadoptaki, a z ssaczych przodków człowieka – myszy, krety, torbacze…
– Był tam już ktoś?
– Jedna z sond zebrała dość solidny materiał. Wysłano ją w czasach, gdy twój dziadek jeszcze raczkował. Dopiero od pięciu lat opanowaliśmy prędkości przyświetlne. A od dwóch lat trwa na Księżycu budowa ARGO.
– Skąd taki pośpiech?
– Czy masz pojęcie, co oznaczałoby dla ludzi, gdyby plany ARGO trafiły na Południe?
– Przy ich technologicznym zapóźnieniu?
– Mimo wszystko, koncentrując środki, mogliby za parę lat zmajstrować coś takiego, a potem przy odrobinie szczęścia dotrzeć tam przed nami. A wówczas, kto wie, jak potoczyłyby się losy Wszechświata. Są biedni, zapóźnieni, ale zdesperowani. Jeden dawny pisarz stwierdził: „Czyż syte brytany potrafią oprzeć się zgrai głodnych wilków…?”
– Mój ty brytanie! – Ugryzła go, ale delikatnie. Zachichotał.
– Tylko mnie przypadkiem nie kontuzjuj, jestem już po wszystkich kontrolach, za dwie godziny wylatuję na Księżyc, a tam tylko zaokrętowanie i w gwiazdy!
Dwa bicze wodne siekły nieruchome ciało Marta. Liba śledziła te ablucje przez małe okienko z relaksowalni. Pojmany ciągle pozostawał bierny. Mennarr najwyraźniej uznał, że klientowi przydałoby się trochę gorącej pary. Podszedł do ręcznych wyłączników (elektronika nadal pozostawała wyłączona) i wtedy „Majsterkowicz” uderzył. Nagle bezwładna kupka skóry i kości stała się prawdziwym młotem. Uderzony bykiem rudzielec z ERG-u poleciał na terakotową ścianę. Cios w splot słoneczny unieszkodliwił krępego łyska…
– Nie, nie – zapiszczał przerażony Mennarr. – Daruj!
Mart nie zwrócił na to uwagi. Cios, prawie niezauważalny, odwrócił masochistę wprost na wylot otworu z parą.
Nieludzkie wycie musiało być słyszalne również na zewnątrz przemysłowej myjni. Uprzedzając możliwość nadejścia posiłków, Mart zaryglował drzwi zewnętrzne. Potem rozejrzał się. Liba wiedziona nie do końca kontrolowanym impulsem otworzyła drzwi do garderoby.
– Tędy – szepnęła.
Nie wahał się ani chwili. Przy zewnętrznych drzwiach powstał już tumult. Okrzyki. Łomotania.
Pobiegli wąskim, pustym korytarzykiem pomiędzy garderobami.
– Jesteś desperatem – rzuciła w biegu. – Szaleńcem. Atakować trzech przeciwników na raz.
– Nie jestem szaleńcem. Po prostu zauważyłem panią w tamtym okienku.
– Skąd wiedziałeś, że zechcę ci pomóc, skoro ja sama tego nie wiedziałam?
– Na coś trzeba postawić. Gdzie wasz najbliższy pneumopost towarowy?
Znaleźli punkt po przebiegnięciu stu metrów. Nadal nikt nie włączył automatyki, nie podniósł alarmu. Widocznie TUP-erzy sądzili, że i tak dopadną zbiega, unikając zarazem kłopotliwych pytań na temat swych sadystycznych, nieregulaminowych poczynań.
– Masz jakiś pewny adres? – zapytał Mart. – Muszę zyskać choćby pół godziny.
– Moje mieszkanie?
– Odpada. Nie będę cię narażać. Powiesz, że cię sterroryzowałem. Nie masz jakiejś starej ciotki albo kuzyna, który wyjechał?
– Mam przyjaciółkę… Ona jest bardzo miła i dużo może.
– Adres?
– XX-244.
– Ho, ho! Najwyższe sfery. Teraz pozwól, że się skoncentruję. Zamkniesz za mną klapę.
Otworzył pojemnik bagażowy, zaprogramował adres i wszedł do środka kapsuły. Liba zaoponowała:
– Oszalałeś! Nie zmieścisz się tam, a poza tym zaraz zabraknie ci powietrza. Nie mówię już o przyspieszeniu.
– Trenowałem kiedyś bobsleje. I nurkowanie na bezdechu – uśmiechnął się szelmowsko. – Poza tym znam parę hinduskich numerów z regulacją oddechu. Pięć minut to nie tak długo. Teraz pochyl się. Przepraszam, ale będę cię musiał uderzyć. Potem zamkniesz za mną klapę i włączysz start. Adres jest zakodowany. Następnie policzysz do trzech i rozbijesz butem programator tak, żeby nie mogli ustalić, dokąd się udałem. Pamiętaj, nie później! W piątej sekundzie impuls idzie do banku danych. Potem przewrócisz się i udasz omdlenie. Potrafisz zrobić to wszystko?
– Potrafię… a zobaczymy się kiedyś?
– Da Bóg!
Zamknął się, ale nim uderzył dziewczynę, ucałował jej rozchylone w zdziwieniu usta.
Nie miał żadnej pewności, że mu się uda. Owszem, znał fakirskie sztuki, uprawiał kiedyś jogę, nurkował. Potrafił też zwolnić uderzenie pulsu, a nawet zapadać w sztuczny letarg, ale to wymagało czasu, którego teraz nie miał. Skurczony w dusznym pojemniku, przekonany, że ma jedną szansę na sto, leciał pneumatycznymi tunelami poczty ku samej koronie urbanistycznego drzewa.