Выбрать главу

Biedna Liba. Jej tłumaczenia przed Komisją nie wypadną przekonywująco. Zresztą wykrywacze kłamstw rozpracują ją szybko. Jeśli skończy się jedynie na wywaleniu z KOM-u i bardzo krótkim pobycie w Ośrodku Reedukacji, będzie to zawdzięczać sporemu szczęściu i pobłażliwości Wicemiliardnika, który doskonale znał ułomności kobiecego charakteru.

Później wszystko się ułoży. Po paru latach Liba dostanie nawet pracę, pozwolą jej urodzić dziecko. Ale nie zabiorą jej jednego: snów, kolorowych snów o tych dwóch niezwykłych godzinach jej życia i o mężczyźnie, którego po raz pierwszy spostrzegła na wsporniku gałęzi, a po raz ostatni w kapsule pneumopostu. I który obiecał wrócić. Ale będą to tylko sny, których nie będzie pamiętała na jawie, nie wywabione do końca rojenia z najgłębszych rewirów jej mózgu. Ani ona, ani najbliżsi nie potrafią wytłumaczyć sobie, dlaczego w niektóre dni będzie budzić się szczęśliwsza?

* * *

Charakterystyczny sygnał dźwiękowy, zwiastujący nadejście poczty, dobiegł Evę w momencie, gdy sięgała po tacę z owocami. Nie zaskoczył jej. Często otrzymywała niezapowiedziane przesyłki od licznych wielbicieli. Wyszła z sypialni do perystylu i zwolniła klapy pneumopostu.

Właściwie powinna krzyknąć. Nie krzyknęła. W pojemniku leżało ludzkie ciało. Ugniecione i posiniałe. Cofnęła się, by wezwać na pomoc Boddoxa, ten jednak akurat zniknął w toalecie.

– A może to kawał? – pomyślała sekundę później. – Może któryś z żartownisiów, jakich wielu przewinęło się przez jej sypialnię, przysłał jej wiwka?

Uniosła głowę mężczyzny zaklinowaną między kolanami. Człowiek z paczki nie był wiwkiem! Zamiast tworzywa dotykała realnego ciała. Co ciekawsze, zaczynał właśnie odzyskiwać przytomność. Na policzki wrócił rumieniec. Drgnęły mięśnie. Wreszcie potrząsnął głową, westchnął i otworzył oczy.

Eva stała jak sparaliżowana. Mężczyzna tymczasem uniósł nieco drżącą rękę i przytknął ją do ust.

– Ciii… Przysyła mnie Liba – szepnął.

Skinęła głową, choć wersja wydała jej się nieprawdopodobna. Liba i goły, umięśniony mężczyzna? Jej przyjaciółka była osobą tak porządną, że nie domyślała się nawet, że Eva to najbardziej renomowana kurtyzana pnia. Ich dziwaczna przyjaźń trwała już lata, a hetera kontynuowała ją trochę dla żartu, a trochę dlatego, że nudziło ją „zawodowe” towarzystwo.

Przybysz nie zostawił jej wiele czasu na zastanowienie. Wolno, każdy ruch sprawiał mu najwyraźniej ból, był zresztą pokaleczony na całym ciele, wylazł z pojemnika.

– Jesteś sama? – zapytał Evę.

Nim zdążyła odpowiedzieć, pułkownik Virder Boddox wyszedł z toalety w kosmatym białym szlafroku. Widząc golca dyskutującego z równie nie ubraną kochanką spurpurowiał z gniewu.

– Kto to jest?! – wrzasnął.

– To wiwek – zaczęła Evvi – przysłała mi go…

Trzasnął policzek, Boddox odepchnął kurtyzanę i kocim susem dopadł do Marta.

– Wiwek – dyszał. – Ty dziwko, zaraz ci go zdemontuję!

Majsterkowicz uchylił się i morderczy cios kosmonauty strzaskał jedynie piękną orientalną wazę. Również uderzenie stopą chybiło celu. Mart uskoczył.

– Pan wybaczy, zaszła pomyłka… Ja wszystko wytłumaczę – zaczął łagodnie.

Virder czuł się ośmieszony. A na to nie mógł sobie pozwolić. Zawsze uwielbiał imponować kobietom, teraz nie marzył o niczym bardziej niż o zmiażdżeniu intruza na oczach dziewczyny. Zerwał ze ściany wąski nóż (sztuka ludowa, przemyt z Południa) i zaatakował ponownie. Parada obcego okazała się skuteczna. Wyraźnie jednak unikał zwarcia. Może był niepewny swych sił? Boddox od razu zmiarkował, że nie ma do czynienia z nowicjuszem. Zrzucił szlafrok i nagi zaczął okrążać Marta, który wycofywał się wśród palm i wazonów wypełniających wewnętrzny ogród.

– Wezwę pomoc – zaofiarowała się Eva.

– Siedź cicho! Wiesz, że nielegalnie opuściłem bazę. Jestem już po badaniach.

– Ale spóźnisz się na odlot ARGO!

– Załatwienie tego szczura nie zabierze mi więcej niż minutę!

Nie zwrócili uwagi na zmianę w twarzy Marta. Na jego wzrok, który z postaci Virdera przesunął się na wiszący mundur…

W programie szkoleń kosmonautów znajdowała się walka wręcz, boks, karate, toteż w zderzeniu z normalnymi zniewieścielcami, czy nawet TUP-erami, bracia Kosmicznego Zakonu uchodzili za nadludzi. Inna sprawa, że rzadko sprawdzali swe umiejętności w rzeczywistej walce. Boddox po paru minutach pojął, że ring czy mata a prawdziwa walka, to są zupełnie różne sprawy. Intruz wyślizgiwał mu się, parował ataki, oddawał ciosy. Bił jednak słabo.

– Zmęczę go – postanowił pułkownik.

Finał nastąpił wcześniej. W pewnym momencie udało mu się zapędzić Marta do sypialni. Pomieszczenie nie miało dodatkowego wyjścia i stanowiło oczywistą pułapkę. Wówczas wzrok ściganego padł na leżący wśród miłosnych akcesoriów impulastor sadomaso. Majsterkowicz chwycił go w prawą rękę, przesunął potencjometry aż do końca skali, daleko poza czerwoną linię i wymierzył aparat w Virdera.

– Nie! – krzyknął Boddox. Wiedział, że użycie maksymalnej dawki było groźne dla zdrowia i życia. Mart ścisnął rączki. Targnięty megaorgazmem pułkownik wyskoczył w górę jak wyszarpnięta z wody ryba i padł martwy.

* * *

Dla obserwatorów z wahadłowców księżycowych wisząca ponad powierzchnią Srebrnego Globu ARGO, przypominała olbrzymiego wieloryba, w momencie zbliżania się do statku przysłaniała całe niebo. Ostatnia partia załogantów weszła sprężystym krokiem przez rękaw trapu do Wielkiej Śluzowni. Na małym, pokrytym czerwoną wykładziną podeście stał Admirał Lodder, obok niego Miliardnik Rutto, delegowany przez Konwent Konwentów i Starszy z Agencji „Kosmos”. Ściskali dłonie wchodzącym, a Szef Programu, siwy kurduplowaty profesorek liczący już ponad sto trzydzieści pięć lat, półgłosem przedstawiał wchodzących. Padały nazwiska – małe, duże i średnie – weteranów lotów załogowych, jak i szanowanych ekspertów, przy czym nawet weterani nie przekraczali czterdziestu lat. Z całą pewnością w składzie ekspedycji nie było amatorów. Komputery wybrały najlepszych fachowców, ekspertów i praktyków – ludzi zdrowych, sprawnych, zahartowanych w niejednej ekspedycji i na dodatek niekonfliktowych, co zważywszy na długotrwały czas lotu, należało do warunków sine qua non. Jeden utajony schizofrenik w wyprawie na piąty księżyc Jowisza przed stu laty doprowadził do takiej psychozy na statku, że skończyła się ona wzajemnym wymordowaniem się załogi ekspedycji.

W puli, z której wybierano załogę, znajdowało się parę tysięcy „włóczęgów kosmosu”, toteż nie ulegało wątpliwości, że wyłoniony skład musiał być optymalny. Admirał Lodder znał osobiście jedynie dwójkę z załogantów. Ekipa również przeważnie nie znała się nawzajem. Przed startem ani razu się nie spotkali. Cel wyprawy znali nieliczni, i to tylko z przecieków. Dopiero podczas teleodprawy w przeddzień odlotu poinformowano ich, że tym razem wycieczka w gwiazdy potrwa minimum trzydzieści lat. Trudno nie mówić o szoku. Paru ekspertów nie wytrzymało psychicznie i trzeba było powołać do składu dwójkę załogantów z listy rezerwowej…

Lodder wpatrywał się uważnie w twarze swych podwładnych. Ileż wzruszenia musiało kryć się pod kamiennymi marsami czy sztucznymi uśmiechami. Dla tych, którzy odbili z Księżyca, by wylądować na pokładzie ARGO, klamka zapadła. Ostatnim wahadłowcem miał wrócić tylko Szef Programu i Starszy Agencji. Mało prawdopodobne, żeby staruszek Luggini miał doczekać powrotu wyprawy, nad czym zresztą nieustannie bolał.