Aliści tego ranka, po przebudzeniu, już pierwszy rzut oka na memuarnik zaskoczył Marta. Wśród paru zanotowanych poprzedniego wieczora problemów pojawiły się cyfry, a właściwie liczba 72245.
Nic więcej.
Jedno było pewne. Numer ów nie został podyktowany przez niego. Beznadziejne okazały się próby odgadnięcia znaczenia. Nie była to ani pozycja katalogowa, ani program, ani zakodowany wzór… Na Warkocz Bereniki! Ktoś szukał z nim kontaktu, a on nie znał właściwego odzewu. Kto to mógł być?
Od rozszyfrowania nadawcy sygnału istotniejszą kwestią wydawała mu się – dlaczego? Czy ktoś rozpoznał, że nie jest Virderem? No i co z tego? W takim razie, dlaczego go nie zdemaskował? Szantaż w kręgu dwudziestu pięciu ludzi nie miał większego sensu? A może to jakiś rodzaj sprawdzianu? Przez moment rozważał nawet, czy nie wyznać swych rozterek Lodderowi…
Komputerowo sprawdził kosmiczne dossier wszystkich załogantów. Poza Addą, przelotnie Admirałem i jednym z psychologów nazwiskiem Habbu, nikt nie miał większych szans zetknąć się z Virderem. Pochodzili z różnych pni, pracowali na różnych szlakach. No, może poza Miliardnikiem, komputer nie posiadał dziennych zapisów poczynań Rutto.
Postanowił zanalizować działania tej trójki – Adda owszem, zachowywała się trochę dziwnie, natomiast Habbu już drugiego dnia rzucił coś na temat jakiejś wspólnej ekspedycji, ale Mart szybko wywnioskował, że psycholog miał z pułkownikiem bardzo ograniczony kontakt. Więc może należało szukać od innej strony. Na przykład, w rzekomym Boddoxie ktoś rozpoznał inkryminowanego Hobbystę? Albo na pokładzie przybywał jeszcze ktoś, kto nie był tym, za kogo się podawał.
W południowej części jeziorka (terminy północ czy południe na pokładzie statku kosmicznego były absolutnie umowne) znajdował się niezwykle romantyczny zakątek. Z kamiennym mostkiem, płaczącymi wierzbami i malowniczym wiatrakiem. Tam właśnie Mart napotkał Addę, gdy przechylona przez balustradę rzucała okruchy bułki kaczkom, kołyszącym się na wodzie.
– Chciałem porozmawiać – rzekł wprost.
Zmieszała się.
– Wiem, że to brzmi głupio, ale chwilami wydaje mi się, jakbym znał cię dobrze, a czasami w ogóle… Popatrzyła na niego uważniej.
– Co czasami?
– Nie ma tego w moim biogramie, ale dwa lata temu przeżyłem awarię psychotronu i mam skasowaną sporą partię pamięci…
Nagle rozluźniła się.
– Virri…
– Byliśmy sobie bliscy, prawda? – strzelił na pewniaka.
Przywarła do niego swym szczupłym ciałem.
– Wybacz moją głupotę, to ja powinnam zacząć… Ale myślałam…
– Co myślałaś?
– Że po prostu mnie nie chcesz.
– A ten guziczek miał być próbą.
– Jaki guziczek?
– 72245.
– Nic nie rozumiem, mówisz okropnymi zagadkami! Zamiast brnąć dalej w grupie przesłuchanie, zamknął jej usta pocałunkiem. Dużo wysiłku kosztowało go opanowanie pokusy natychmiastowego pójścia z Addą do łóżka. Niestety, ryzyko przekraczało ewentualną satysfakcję. Musiałaby go zdemaskować. Zresztą, kwestia kto szuka z nim kontaktu, pasjonowała go w tym momencie o wiele bardziej niż śniade ciało Azjatki.
W ciągu popołudnia obszedł wszystkie stanowiska kolegów. Jeszcze raz porozmawiał z Habbu, ale psycholog nie powiedział mu nic szczególnego. Wpadł do zakątka gier i zabaw, obszedł rekreatornię. Rozmawiał oczywiście na różne tematy, starając się, aby możliwie neutralnie zabrzmiało wśród zdań słowo niebieski i guzik… Np. „Szukanie inteligencji cywilizacji w kosmosie to jak maleńki guzik wśród niebieskich ciał”. U nikogo nie dostrzegł reakcji. Może jedna z medyczek na moment uciekła wzrokiem, może ledwie dostrzegalnie drgnął mięsień muskularnego Gomi z oddziału bezpieczeństwa.
Dobrze po ósmej zaszedł do Loddera. Admirał siedział w kabinie nawigacyjnej, której olbrzymie sferokina dawały złudzenie, że od kosmosu oddzielają ich nie potężne płyty, grodzie, izolacje, sztuczne pole energetyczne – a jedynie cieniuteńkie tafle szkła.
Dowódca przyjął go skupiony, cichy. Jego sucha twarz wydawała się jeszcze bardziej wydłużona. Wyglądał na cierpiącego.
– Czy coś się stało, panie admirale? – zapytał Mart.
– Nie wiem, ale nie lekceważę swego organizmu…
– Jakieś dolegliwości?
– Nie, raczej stary „impuls szczura”. – Mart nie znał terminu, choć Virder powinien bezsprzecznie go znać, ale admirał chyba nie zwrócił na to uwagi, ponieważ ciągnął dalej): – To biologicznie niewytłumaczalna zdolność przewidywania nadchodzących nieszczęść, połączona z nieomal paniczną chęcią ucieczki z pokładu. Tak właśnie dziś się czuję.
– Ale dlaczego?
– Nie wiem. Aparatura działa normalnie, odnotowaliśmy tylko jedno małe uszkodzenie, roboty już je usuwają…
– Gdzie?
W trzydziestym czwartym magazynie „Karma dla drobiu i maszyny ogrodnicze”. Dziś rano zepsuło się tam zasilanie i czujniki. Takie drobiazgi zdarzają się niekiedy. Ale nie tę usterkę miałem na myśli, mówiąc o mych obawach. Podobnie nie chodzi mi o jakiekolwiek zagrożenie z zewnątrz. Kosmos jest spokojny, pusty. Żadnych niepożądanych obiektów.
– Więc o co?
– Nie wiem. Ale… jeśli mógłbyś, zajrzyj tu do mnie po dziesiątej…
Adda wpadła na prosty sposób zwalczenie chandry – drobne porcje narkotyku. Choć rozszyfrowanie zagadki Boddoxa powinno ją uspokoić – to fakt, iż wykazał tak umiarkowane zainteresowanie jej ciałem, zdenerwował ją. Już przez tydzień żyła na pokładzie w obrzydliwej wstrzemięźliwości.
Kiedy całe towarzystwo parzyło się, wymieniało partnerów lub stawiało na trwalsze związki – ona, głupia, czekała na Virdera. Kiedy całowali się – mogła przysiąc, że wyczuwa jego pożądanie – potem jednak gwałtownie ochłódł. Czyżby jego amnezja dotknęła również ośrodki emocjonalne?
Wściekłość, w miarę jak narkotyk rozchodził się po organizmie, bynajmniej nie malała.
– Zrobię mu numer, z byle kim, z pierwszym lepszym! Niech nie myśli, że trafił na idiotkę!
Wzięła dla kurażu jeszcze jedną dawkę. Otaczały ją teraz rozkoszne wizje, a rzeczywistość mieszała się z marzeniem. Włączyła videofon i połączyła się z Miliardnikiem…
– Czy wpadłbyś na chwilę do mnie, Rutto?
Dokładnie o pół do siódmej leżała na posłaniu rozciągnięta w kuszącej pozie, otoczona chmurkami zwidów, zapachów, upojeń. Na chwilę wizje zmącił obrazek ciasnej, starej kapsuły mieszkalnej ze stacji na Fobosie. Przegnała go czym prędzej.
Zwłaszcza że otworzyły się drzwi. Wybuchnęła śmiechem. Wchodząca postać dygnitarza zdeformowała się jak w krzywym lustrze, miała świński ryjek, rozdęty brzuch i nóżki upodobnione do kopytek. Śmiała się, zapominając o dawnym wstręcie. Śmiała się nadal, gdy Miliardnik zrzuciwszy ubranie, począł ją pośpiesznie całować, penetrować, brać!
Mart oczywiście nie miał pojęcia o sukcesie Rutto. Około dziesiątej kierował się do apartamentu admirała, kiedy odebrał wezwanie od dygnitarza.
– To pilne – twierdził Miliardnik.
Majsterkowicz zachodził w głowę, co aż tak ważnego ma mu do zakomunikowania cywilny zwierzchnik wyprawy.
Idąc na spotkanie, ze zdziwieniem zauważył, że udzielił mu się nastrój Admirała. Poddenerwowanie bez powodu, niczym nie uzasadniony niepokój. Szybko jednak przekonał sam siebie, że są to pierwsze objawy choroby aklimatyzacyjnej. Z nawigatorni przez sale dyspozycyjne i laboratoryjne dotarł do windy, którą zjechał na właściwy poziom.
Cywilny Komisarz Lotu zajmował obszerny apartament. Łysy, sprawiający wrażenie lekko ograniczonego Rutto, miał wygląd dobrodusznego wujka z ilustracji Hoggharta.