Выбрать главу

– Chciałeś, zdaje się, ze mną pogadać – rzekł, wskazując na autofotel, który podjechał i usłużnie wymodelował się pod siedzeniem Marta. Majsterkowicz nie lubił tego typu urządzeń, mogących w określonym momencie zmieniać się w chwytną, owadożernym roślinom podobną, pułapkę. Toteż przysiadł skromnie na drewnianym stoliczku.

– Podobno odwiedzałeś dziś Admirała? Jak się czuje nasz pan i władca? – zapytał Rutto.

– Jak najlepiej.

– Zapalisz? – Miliardnik podsunął szkatułkę z cygarnionami, wąskimi eleganckimi papierosami nadziewanymi lekkim narkotykiem. Gość nie odmówił. Rutto też się poczęstował, po czym przełamał swój cygarnion na połowę i zapalił.

– Lekarz poradził mi, abym palił mniej – powiedział, uważnie przypatrując się gościowi.

– Doskonały pomysł, i jak tak zrobię.

Dygnitarz kiwnął głową i pogrążył się w aromatycznym obłoczku.

– Właściwie to i ja mam do ciebie sprawę. Słyszałeś o awarii na trzydziestce czwórce. Roboty już ją usunęły, ale nie dokonały remanentu. Specyfikacja podczas wyłączenia dopływu energii uległa częściowemu wymazaniu, oczywiście mamy zabezpieczone dokładne spisy. Dobrze by jednak było, aby jakiś człowiek rzucił okiem i sprawdził, czy nic nie zginęło.

– Chętnie się tym zajmę. Choć trudno sobie wyobrazić złodzieja na naszej jednostce.

– Tu masz specyfikator, rozejrzyj się wyrywkowo, a potem znów wpadnij do mnie.

Trzydziesty czwarty magazyn leżał mniej więcej w odległości kilometra w poziomie i ćwierci w pionie, od apartamentów Miliardnika. Posuwając się korytarzami Mart przeglądał specyfikator. Nic nadzwyczajnego – kombajny konstrukcyjne, roboty ogrodnicze, przetworniki białkowe. Wtem drgnął. Doszedł do działu – broń myśliwska, środki wybuchowe i samoobronne. Czego tam nie było! Rusznice osobiste, sztucery na dinozaury… Prawdziwy arsenał!

Niegroźna usterka trzydziestki czwórki nabrała nagle zgoła nowego znaczenia.

Szybko dotarł do szybu windy towarowej. Włączył przywołanie dźwigu i czekając, patrzył na wpół bezmyślnie w migdał wiszącego czasownika. 22.19. I nagle przyszło olśnienie. 72245!!! Czy to przypadkiem nie miało oznaczać – 7 dzień wyprawy, 22.45. Ale jeśli tak, to znaczy, że za dwadzieścia pięć minut coś się wydarzy…

Dźwig nadchodził z lekka hałasując. Mart zajęty swymi myślami, nawet nie zauważył, że stojący w niszy nieruchomy wieloczynnościowy robot poruszył się bezszelestnie. Cios trafił Hobbystę w skroń, potem, zanim jeszcze nadjechała winda, automat wyrwał ażurową bramkę i pchnął bezwładne ciało w przepastną głębię szybu. Jeśli nawet zaczepi się gdzieś po drodze, klatka dźwigu rozgniecie go jak muchę.

* * *

Psycholog Habbu nie mógł zasnąć. Od paru dni gnębiła go tęsknota. W ankiecie personalnej zataił fakt posiadania konkubiny i małego dziecka. Owszem, pragnął bardzo tej wyprawy. Zrobił wszystko, aby zwyciężyć w testach, wiedział, że ubiega się o przyjęcie do priorytetowej akcji, nie miał tylko pojęcia, że ekspedycja ma trwać tak długo. Kiedy w przeddzień poznał szczegóły, przeżył prawdziwy szok. Oczywiście mógł się jeszcze wycofać, ale zbyt wiele zapału i zabiegów włożył w przygotowania, zbyt gorąco marzył o uczestniczeniu w czymś wielkim, aby teraz rzucić proste: „dziękuję”.

Myślał, że łatwiej przetrzyma okres aklimatyzacji. Tymczasem coraz częściej wspominał szloch pięknej jasnowłosej Gabbi – „Przecież za trzydzieści lat będziemy tacy starzy”.

Jako psycholog mógł jej oczywiście polecać kurację ammetyczną, autoterapię, partnerstwo zamienne – bądź tuzin podobnych metod leczenia. Jako człowiek czuł się podle. Tak podle, że nie usłyszał rozsuwania się drzwi (ktoś uprzednio wyłączył brzęczyk) i zobaczył śmierć dopiero, gdy ta stanęła tuż obok niego.

* * *

Gdyby atakujący Marta był człowiekiem – Majsterkowicz ze zdruzgotaną jak orzeszek czaszką doszybowałby do dna szybu. Człowiek zawsze uderza za mocno, robot jedynie w sam raz. Ot, tyle, ile trzeba. Oczywiście mechaniczny morderca nie wiedział, że zamiast z kruchą czaszką ma do czynienia ze sprasowanymi włosami, mocnym podkładem peruki i wreszcie drugą warstwą włosów. Majsterkowicz lecąc w dół był tylko ogłuszony, a nie martwy. Instynktownie łapał się wsporników (lata podświadomych nawyków wyrobionych podczas stałych ucieczek w gałęziomiastach). Wreszcie zawisł półprzytomny, ale żywy. Tymczasem z góry narastał brzęk nadciągającej windy, która zatrzymała się tylko na moment, po czym zaczęła opadać w dół. Mózg Hobbysty pracował błyskawicznie – wiedział już, że dokonano na niego zamachu, zrozumiał, że odkryto mistyfikację, a po trzecie, że Boddox musiał być uczestnikiem jakiegoś wcześniejszego sprzysiężenia. Nie miał jednak czasu na deliberacje. Kątem oka dojrzał niewielkie wgłębienie na ścianie szybu – małą półkę, metr pod nim. Z trudem utrzymał równowagę i wtulając się w ścianę, czekał na osuwający się prostopadłościan. Nie znał szerokości luzu, nie wiedział, czy nie zostanie sprasowany. Głowę obrócił z profilu, ręce wbił w jakieś wystające wsporniki, wciągnął brzuch i czekał jak egipska płaskorzeźba… Dźwig musnął jego twarz o milimetr, zerwał naszywki z bluzy… a potem zgilotynował lekko wystające palce prawej stopy. Uderzenie bólu było straszliwe, Mart puścił się wsporników i runął na dach klatki. Ogarnęła go noc i pustka.

* * *

Gomi skradał się korytarzem, klnąc w duchu cały wszechświat. Diabli nadali! Taki wspaniały plan, a tu nagle komplikacje. Niezidentyfikowany facet zamiast Boddoxa. W czterech musieli wykonać robotę przeznaczoną dla pięciu. Popatrzył w narożny migdał czasownika – 22.45. Zaczynamy!

Oczywiście nie wątpił w sukces akcji, ale nie lubił zmian w harmonogramie. Z szafki na korytarzu wyjął ręczną rusznicę i machnąwszy ręką cieniowi wyłaniającemu się po drugiej stronie pasażu, skręcił ku pierwszym drzwiom apartamentu mieszkalnego.

Dobrze po wpół do jedenastej Lodder zorientował się, że Boddox spóźnia się ponad miarę. Wywołał go indywidualnym sygnałem. Brak odpowiedzi! Dziwne… W ciągu paru dni upewnił się co do sprawności i punktualności pułkownika. Jeśli nie zgłaszał się – prawidłowo rozumujący szef miał do wyboru trzy odpowiedzi: Nie chciał, nie mógł albo nie żył. Admirał zwrócił się do Koordynatora, maszyny od całokształtu spraw na ARGO. „Znajdź Boddoxa” – rozkazał. Na odpowiedź komputer potrzebował zastanawiająco dużo czasu.

– Nie ma go w obszarze zakresu czytelnego – odparł wreszcie.

Lodder zdenerwował się.

– Co za obszar czytelny, sprawdź cały statek!

– Niektóre sektory są wyłączone.

– Jakie?

Na monitorze zaczęły pojawiać się cyferki, a potem cała mapa przekrojowa ARGO z obszarami zaciemnionymi.

– Awaria? – zapytał Lodder.

– Nie, ręczne wyłączenie. Trzy minuty temu. Nie wiem przez kogo.

Dialog z maszyną przerwał Anioł Stróż, czuwający najwyraźniej nad Lodderem. Admirał odwrócił głowę i zobaczył cień wyrastający na ścianie korytarza. Nie zastanawiając się, nacisnął ręczną dźwignię. W dwie sekundy nawigatornia stała się opancerzoną twierdzą.

– Kto idzie? – rzucił pytanie przez videofon.

Nie było odpowiedzi, a potem rozległ się brzęk tłuczonej kamery, która mogła przekazać do dyspozytorni widok części korytarza przed drzwiami. Lodder dłużej się nie wahał. Sięgnął po leżący na biurku indywidualny informnik, by włączyć alarm na ARGO.

Nie zdążył. Nim ruszył palcem, zapłonęły czerwone światła i rozległ się świdrujący dźwięk syreny. Najwyraźniej ktoś wpadł na taki sam pomysł wcześniej.