Ovve w ogóle był inny. A jeszcze mocniej zmienił się w ciągu tych paru lat. Może poczucie siły, może inteligencja, sprawiły, że czuł się bardziej odpowiedzialny od innych, miał swoje stronniczki wśród tych paru dziewczyn, które dalej chciały się uczyć, bolał nad spaleniem biblioteki i uszkodzeniem czytników mikrofilmowych. Szkoda, że w parze z tymi zaletami szła spora łatwowierność. Uważał, że zawsze da sobie radę. Obce mu były intrygi…
Lugg płakał, bo zbliżał się kolejny świt. Już wieczorem doszły go szepty słabeuszy, którzy w dotychczasowych łowach odgrywali rolę naganiaczy, że nazajutrz rozpocznie się wielkie polowanie. Cóż miał zrobić. Uciec?
Już dosyć dawno znaleziono przejście do zablokowanych poziomów. Paru odważniejszych chłopców zapuszczało się w pościg za zdziczałymi królikami w wypalone trzewia statku. Niedaleko jednak. Za to wracając, snuli przerażające opowieści o tajemniczym świecie bez światła, pełnym rozmaitych zjaw, duchów dziwnych zwierząt i włóczących się uszkodzonych automatów. Najstraszniejsze były jednak opowieści o Potworze. Ovve wyśmiewał te rewelacje. Inni jednak gorliwie przekazywali straszliwe podanie o wampirze zrodzonym z krwi zabitych załogantów (ostatniego wszak ukatrupił osobiście Joxxe) krążącym wokoło miasteczka, a nocą zaglądającym na łąkę. Chłopcy porobili sobie proce i łuki, ale nigdy nie udało im się dosięgnąć upiora. Zresztą zbytnio się bali, aby urządzić prawdziwą ekspedycję.
Upiór nie był jedynym powodem lęku Lugga przed ucieczką. Czegóż miał szukać sam, kaleka, w tajemniczym świecie bez słońca, bez automatów z pożywieniem. Płakał i usiłował się modlić, chociaż nie bardzo wiedział do kogo.
Nad ranem przysnął na chwilę, a gdy zbudził się (sztuczne słoneczko dopiero zaczynało się rozjarzać), powziął pewną myśl. Porozumie się z Owem, potem ukryje, a przyjaciel będzie dostarczał mu pożywienia. Za jakiś czas banda o nim zapomni, a być może znajdzie inną ofiarę.
Dzieci mieszkały początkowo w jednoosobowych pokoikach, ale po tragedii wielu skupiło się w małych grupkach. Lugg należał do mieszkających samotnie, z tej prostej przyczyny, że nikt nie miał ochoty bratać się z garbusem. Ovve mieszkał parę kamieniczek dalej, również sam.
Miasteczko pogrążone było w uśpieniu, ciszę mąciło jedynie pianie kogutów. Garbusek wślizgnął się do pokoiku swego protektora… Opuszczone żaluzje tworzyły lekki półmrok. Nie tak wielki jednak, aby nie dojrzeć wielkiej kałuży obok materaca.
– Ovve!
Na dźwięk głosu zapaliło się światło. Półnagi nastolatek leżał w rozrzuconej pościeli, nieruchomy. Krew z kilku, a może kilkunastu ran zdążyła już zaschnąć. Nogi ugięły się pod Luggiem.
Przez uchylone drzwi zajrzał rudy Sewt – agresywny małolat, bodajże najdokuczliwszy prześladowca kaleki.
– Morderca! – wrzasnął piskliwie. – Garbus morderca! Jak udało się chłopcu uciec z kamieniczki, sam tego nie wiedział.
Ale obława pod wodzą Joxxe była przygotowana.
– Garbus zabił Ovve! – podawano sobie z ust do ust.
Lugg nie miał czasu, aby się bronić. Trafił go kamyk, rozcinając policzek. Rzucającą, dostrzegł to z rozpaczą, była Ulla. Tymczasem krąg dzieciaków zawężał się. Ze wszystkich stron rynku zbliżali się prześladowcy, a przy bramie do parku stał samotny, triumfujący Joxxe. Jego dosyć ładną twarz wykrzywiał grymas okrucieństwa. Kiedy jeszcze czytano książki, Lugg widział obrazek przedstawiający Kaligulę. Teraz miał przed sobą jego żywe wcielenie. Rozpacz dodała mu sił. Skulił się, sprężył i skoczył do przodu. Pewność, że herszt był jednym z morderców jego przyjaciela, dodała mu sił. Uderzony bykiem Joxxe przewrócił się, a Lugg znalazł się na otwartej przestrzeni. Kiedyś dobrze biegał, teraz z wysadzoną łopatką, uniesionym barkiem poruszał się jak łamaga. Miał jednak przewagę zaskoczenia, a strach dodał mu skrzydeł. Dopadł jednego z otworów wiodących do podziemi i skoczył. Nie przejmował się upadkiem, nawet skręcona kostka nie powstrzymała go od dalszej ucieczki. Biegł w mrok, potykając się o kupy nie uprzątanych śmieci. Dotarł wreszcie do szczeliny przy niedomkniętej grodzi, wymacał ją i zanurkował w labirynt. Potem biegł, czołgał się, upadał, podnosił. Wreszcie natrafił na jakąś zaporę i znieruchomiał… Był spocony, obolały, stracił oddech.
Ścigający łatwo nie zrezygnowali. Joxxe i kilkunastu najstarszych chłopaków zaopatrzyło się w latarki i poszło w ślad za uciekinierem. Szli wolno, ostrożnie. Przy kolejnych rozwidleniach dzielili się na małe grupki. Jedna z nich po kwadransie trafiła na Lugga. Nie miał już siły uciekać. Krążek świetlny wyłuskał go wtulonego w resztki wypalonych i skręconych od żaru mebli kabiny załoganckiej.
– Tu jest, chłopaki! – zawołał rudy Sewt.
– Idziemy! – odkrzyknął Joxxe.
Garbusek przymknął oczy. Otworzył je, kiedy usłyszał skowyt. Latarka wypadła z rąk napastnika. On sam przeraźliwie krzycząc: „Upiór! Upiór!” – rzucił się do ucieczki.
– Nie ma upiorów – odpowiedział z dystansu Joxxe. – A jeśli jest, to załatwimy go. Chłopaki, poświecić.
Kimkolwiek był interwent, nie miał czasu ani ochoty poddawać się próbie sił. Silne ręce schwyciły skulonego Lugga i przerzuciły przez ramię jak worek. Lugg nie opierał się. Potem nieznajomy ruszył szybko w głąb zgliszczy. Zdrętwiały ze strachu kaleka nie miał siły, aby wołać o ratunek. Zresztą nie wiedział już co lepsze.
Przy następnej krzyżówce nadziali się na dwóch chłopaków z nagonki. Upiór roztrącił ich dwoma kopniakami i pobiegł dalej. Posuwał się wśród idealnego mroku. Miękko, nie powodując hałasu, omijał przeszkody ze zwinnością ducha.
– Nie bój się, nie bój się Lugg – powiedział parę razy półgłosem. – Jestem przyjacielem.
Kaleka kulił się jeszcze bardziej. Nie wierzył nikomu. Wreszcie upiór (czy może raczej święty Krzysztof) zmęczył się. Złożył delikatnie Lugga na ziemi.
– Przestań drżeć, chłopie – powtórzył. – Nikt cię już nie skrzywdzi. Nie zapalę żadnego światła, bo nie chcę cię przestraszyć. Byłem swego czasu trochę kontuzjowany, ale, wbrew opinii krążącej wśród twoich kolegów, nie jestem wampirem ani upiorem tylko ostatnim załogantem ARGO. Mam na imię Mart.
Parę miesięcy minęło, zanim udało się Addzie Tsi przywrócić Majsterkowicza światu żywych. Zresztą, co to był za świat? Mroczne katakumby, w których wygasły wprawdzie pożary, ale ze wspaniałej automatyki nie pozostało śladu. Adda miała zbyt wiele kłopotów z Martem, aby nawiązać kontakt z dziećmi. Zresztą Mart nie pragnął tego kontaktu, uważając słusznie, że widok twarzy przypominającej maskę musiałby przyprawić o szok mieszkańców miasteczka. Poza tym z każdym tygodniem malała swoboda ruchów Tsi. Miliardnik zostawił jej bowiem pamiątkę…
Nie chciała tego dziecka. Czuła się, jakby pod sercem nosiła swego osobistego wroga. Mart był innego zdania. Czuły i opiekuńczy twierdził, że będzie kochał maleństwo jak swoje. Uwierzyła mu. Zresztą ze wspólnej niedoli wykluła się wśród tych ponurych miesięcy niewiarygodna miłość. W niczym nie przeszkadzał Addzie fakt, że Mart nie był Virderem. Przeciwnie, ucieszyło ją to. W pokiereszowanym mężczyźnie co dzień na nowo odkrywała coraz wspanialszego człowieka.
Optymizm Hobbysty, jego niezmącona wola przetrwania, miłość – o tym można by pisać godzinami w powieści dla młodych panienek. Majsterkowicz w konsumpcyjnym świecie egoizmu i wąskiej specjalizacji, rzeczywiście mógł uchodzić za mutanta. Natomiast w tragicznym położeniu, w labiryncie zniszczonego statku okazywał się prawdziwym herosem. Skromnym, pracowitym, zawsze skorym do pomocy.
Ledwo się wykaraskał, zaczął na nowo działalność godną Majsterkowicza. W ich gniazdku było wkrótce wszystko, od hodowli kur i królików po łazienkę. Mart skonstruował też noktowizyjne okulary pozwalające Tsi widzieć po ciemku. Zaś dla siebie sporządził rodzaj echosondy, dzięki której przemieszczał się w labiryncie niczym nietoperz.