Niestety, jego optymizm znów został poddany poważnej próbie. Niewiele brakowało, aby znikł w ogóle. Jeszcze w siódmym miesiącu ciąży planowali wspólnie, jak po urodzeniu dziecka i jego półrocznym odchowaniu, Mart skonstruuje dla siebie maskę i w trójkę wyjdą na powierzchnię, zająć się dziećmi.
– Młodzież dorasta i musi mieć opiekę – twierdził. – We dwójkę powinniśmy dać sobie radę i powstrzymać proces ich dziczenia.
Niestety, plany te miały się załamać.
Poród był trudny. Mart, choć również lekarz – samouk, nie dysponował medycznym sprzętem, nie posiadał też właściwej grupy krwi do transfuzji. Chłopiec – Jor – urodził się duży i silny. Ale Adda zmarła po czterech dobach, pomimo rozpaczliwych wysiłków Marta.
Potem był niesłychanie trudny rok – okres żalu i obowiązków samotnego ojca. Aż wreszcie Jor zaczął chodzić, a ojczym skonstruowawszy kojec, mógł zostawiać go na dłużej samego i zapuszczać się w pobliże miasteczka. Właśnie z jednej z takich wypraw przyniósł Lugga.
Kaleki chłopiec spał. Nareszcie bezpieczny, materac w materac obok Jora. Żywe dziecko przekonało go nareszcie, że wybawca nie jest ludożerczym upiorem. Po długotrwałych naleganiach zobaczył wreszcie twarz Marta. Najpierw przeraził się, a potem o dziwo, nabrał zaufania. Wybawca był kaleką jak on sam.
Hobbysta uczył go siły i odwagi. Tłumaczył, że nigdy nie ma sytuacji tak beznadziejnej, żeby nie opłacało się walczyć. Że istnieje coś silniejszego nad przeciwności losu i pospolitą słabość. Jest nią wola bycia odważnym i potęga inteligencji.
Dlatego Lugg z ochotą przyjął propozycję nauki.
– Biblioteka jest zniszczona, przepadły również programy, twoi koledzy dziczeją, a ja… Cóż, nie jestem młody – mówił Mart. – Muszę nauczyć cię tego wszystkiego, co sam umiem. Muszę przekazać ci wiedzę o przeszłości Ziemi, o naszym Stwórcy, o literaturze, sztuce i nauce. Twoi koledzy pod wodzą Joxxe karmieni przez automaty nie podejrzewają jednego. Gdy dotrą na Nową Ziemię i jeśli uda im się wylądować wahadłowcami, staną bezbronni wobec bezlitosnej natury. Ogromnych gadów, przyrody nie znającej dotąd człowieka. Nie będą mieli do dyspozycji służebnych maszyn, cybernetyki, wszechsprawnych robotów. To wszystko zginęło w pożarze. Będą mieli tylko własne ręce i własne szare komórki…
– To zginą!
– Tak, jeśli im nie pomożemy… – mówił Mart.
Teraz Lugg śpi, oddycha równo, podobnie jak maleństwo obok.
– Strasznie dużo mamy do zrobienia – mruczy Majsterkowicz. Poprawia koce i sam wyciąga się obok na materacu. I tak zasypiają. Ślepiec, kaleka i zaczynające dopiero mówić dziecko. Ostatnia szansa dla przyszłości człowieka. Kaganek wiedzy przeciwko fali barbarzyństwa.
Głowa Hobbysty – biedna, poraniona, poparzona głowa – teraz równocześnie Biblioteka Aleksandryjska, Zbiory Kongresu i poradnik „Zrób sam” – opadła na poduszkę z kurzego pierza.
Mart sypia krótko – czasami targają nim okropne sny. I wtedy z uporem powtarza się jeden majak. Wizja konfliktu na Macierzystej Planecie, wkrótce po starcie ARGO. Obraz wojny, która zniszczyła świat skuteczniej niż pożar ładowni statku kosmicznego. I wtedy Majsterkowicz budzi się z pełną grozy konstatacją, że jest ostatnim rozumnym człowiekiem nie tylko na tym statku, ale również we Wszechświecie… To jest oczywiście sen… ale… ale… Kontaktu z Ziemią nie ma.
Już śpią.
Maleńki nośnik życia, jakim jest ARGO, posuwa się tymczasem coraz dalej i dalej w głąb Galaktyki.
Party
Opowiadanie to napisałem w 1990 roku. Umieszczając jego akcję w okolicy przypominającej Anin, absolutnie nie mogłem przewidzieć ani mordu na Jaroszewiczach w 1992, ani samobójstwa Ireneusza Sekuły, ani powrotu po trzech latach lewicy do władzy. Można więc stwierdzić, że choć troszeczkę okazałem się prorokiem, to słabym jakimś.
Ostatnie sto metrów przeszedł, potykając się o zlodowaciałe pryzmy śniegu. Gdzież ta epoka, gdy była to uliczka pierwszej kolejności odśnieżania w całej dzielnicy? Od czasu jego ostatniej bytności wyraźnie spsiała. Dawny drewniak ochrony straszył wybitymi oknami. Płot uginał się pod suchymi o tej porze pędami dzikiego wina. Nikt nie sprzątał podjazdu, zaś sam dom – położony w głębi posesji i ukryty wśród świerków – wydawał się niezamieszkany. Mężczyzna nacisnął guzik przy furtce. Dwa krótkie dzwonki, dwa długie. Zabrzęczało elektryczne urządzenie sygnalizacyjne przy zamku, dowodząc, że ktoś jednak w środku był. Przybysz rozejrzał się wokół. Nie zauważywszy nawet psa z kulawą nogą, otworzył furtkę.
Wewnątrz domu uderzyło go ciepło i zapach igliwia. Piękna jak sen dziewczyna (najwyżej dwadzieścia lat, ale wyglądająca jeszcze młodziej) odebrała od niego płaszcz, a ze środka wytoczył się Otyły. Dziś bardziej przywiędły niż przed rokiem, lecz z zaróżowionymi policzkami i oczami ciągle błyskającymi energią.
– Jesteś, byku! Nareszcie!
Wymienili standardowy uścisk, który Łysy pamiętał z lepszych czasów i ciekawszych spotkań, od Phenianu po Hawanę.
Weszli do salonu. Tu zmieniło się niewiele. Przybył jeden obraz Kossaka, zniknęła biblioteczka klasyków marksizmu-leninizmu. Na kominku wesoło płonął ogień, a ze ścian gapiły się bezpartyjnie trofea myśliwskich wypraw Otyłego, ze skórą ussuryjskiego tygrysa i łbem angolskiego nosorożca na czele.
– Viola, zrób Mareczkowi drinka! – zadysponował gospodarz.
Dziewczyna zabrała się do tego ze skrupulatnością godną podziwu.
Skąd on bierze tak młode partnerki? – przemknęło przez myśl Łysemu. Właściwie było to pytanie retoryczne. O wyczynach erotycznych Andrzeja wiedział zarówno od samego zainteresowanego, jak i ze służbowych notatek, których wiele nagromadziło się przez lata. Udało mu sieje w porę zniszczyć przed niespodziewanym przejściem na emeryturę.
Jeśli chodzi o Violettę, to Otyły rozpowiadał, że zgarnął ją podczas romantycznej nocy na weselu góralskim w Gorcach. Na owo wesele zabłądził „jako prosty turysta” po zgubieniu obstawy. Podobno wraz z dziewczyną uciekali całą noc przed bandą pijanych harnasiów, którzy gonili ich ze sztachetami zamiast ciupag. Prawda była bardziej prozaiczna. Poznał Violettę, kiedy wraz z jego wnuczką przygotowywała się do sesji egzaminacyjnej na wydziale prawa. Miała dość akademika, więc gdy starszy pan zaproponował jej sublokatorski, darmowy pokoik, nie odmówiła. Zresztą, odmawianie nie należało do zwyczajów młodej studentki.
– Po raz pierwszy w życiu trafiła na równie dorodnego samca – komentował Otyły. – Szalejemy za sobą!
Łysy skończył rutynowy obchód mieszkania. Z dawnych lat pozostała mu podejrzliwość i dopatrywanie się podsłuchów za każdym zgrubieniem tynku.
– Jesteśmy sami? – zapytał.
Właśnie w tym momencie otworzyły się drzwi od palarni i wyszedł Cienki. Uściskali się.
Nikt nie lubił całować Cienkiego. Ów znakomity były ideolog miał cerę szarą i gąbczastą, tak charakterystyczną dla nałogowych palaczy, nie gardzących nadto kieliszkiem.
– Chyba jeszcze schudłeś – rzekł mu towarzysz Marek (Łysy).
– O tobie nie mogę tego powiedzieć – odwdzięczył się Cienki.
Violetta podała drinki. Łysy złapał się na tym, że zbyt nachalnie gapi się w jej dekolt, głęboki jak loch na Łubiance.
– Czy będzie Stary? – zwrócił się do Otyłego.