– Oczywiście. Zawsze wpadał na moje urodziny. Zresztą, rozmawialiśmy wczoraj przez telefon.
Łysy, całkowicie już odprężony, sięgnął po drinka. Było tak domowo: dyskretnie sącząca się muzyka, choinka, nadawały wnętrzu miły i staroświecki charakter. Towarzysz Marek nie należał do osób sentymentalnych, ale czasami potrzebował relaksu.
– Czyli będziemy mieli komplet – stwierdził z zadowoleniem.
– Ograniczony – sprostował Otyły. – Ze starej paki Rafał się przekręcił, Karol w Stanach, a Wiktor zgłupiał.
W dawnych czasach postępowanie eks-towarzysza Wiktora stałoby się przedmiotem sądu partyjnego zakończonego cywilną śmiercią obwinionego. Czy wieloletni pracownik aparatu, absolwent Instytutu Moskiewskiego i Budowniczy Polski Ludowej mógł nagle i bezkarnie odciąć się od swych korzeni? Skoczyć w ramiona opozycji, wyspowiadać się i stać praktykującym katolikiem? Wystarczyła krótka choroba, nerwowe załamanie, rypnięcie systemu, a profesorek przeskoczył na drugą stronę barykady.
„Jak trwoga – to zażywamy opium dla mas!” – zwykł mówić o takim postępowaniu Stary.
Sędziwy aparatczyk zjawił się kwadrans po Łysym. On również odprawił taksówkę już na rogu i kusztykając o laseczce, dotarł do willi. Przywitali go ze zrozumiałą atencją. Stary to był ktoś. Zawsze otaczał się małą barierą niedostępności, zawsze stał przynajmniej pół obcasa wyżej od pozostałych. A oni akceptowali taką sytuację.
– Cieszę się, że mogę was oglądać, chłopcy. Najważniejsze, że nadal jesteśmy na chodzie i… – tu Stary niedbale machnął ręką, wskazując okno – nie ponosimy odpowiedzialności za ten burdel.
– Żałoś ni amatorzy – skomentował Cienki. – Nawet dekomunizacji przeprowadzić nie potrafią.
– Taak – powiedział przeciągle Łysy.
Pozostali towarzysze wbili w niego wzrok. Nie lubili, kiedy Łysy poważniał. Zawsze wtedy okazywało się, że wie dużo więcej, niż wynikałoby to z jego miejsca w hierarchii. „Powiedz, Mareczku – nagabywał go kiedyś w pijackim rozmarzeniu Otyły – czy ty przypadkiem nie jesteś Ruski?” Na szczęście, poczucie humoru kazało obu uznać tę wypowiedź za niebyłą.
Tymczasem Łysy z nagła przypomniał sobie swój dawny zawód. Spuścił zasłony, dorzucił drew do kominka, wyjął wtyczkę telefonu i zgłośnił muzykę.
– Do czego zmierzasz? – zainteresował się Otyły.
– Porozmawiamy.
Stary najwyraźniej coś wiedział na ten temat, bo tylko przyzwalająco opuścił powieki i siorbnął koniaku.
– Ale po co, skąd takie środki ostrożności? – rozległ się głos Cienkiego.
– Węszą za nami – wyjaśnił krótko Łysy.
– Kto? Ci niepoważni gówniarze z UOP-u, których znajomość policyjnego fachu wynika z biernego styku z gumową pałką? – zaśmiał się Cienki. – A może ksiądz proboszcz? Przecież tylko patrzeć, jak ten bajzel runie.
– Nie wykluczam tej ewentualności. – W głosie Łysego nie znalazł się nawet gram entuzjazmu. – Ale co wówczas nastąpi? Kto weźmie władzę? Przecież nie my. Nasz powrót to pieśń dalszej przyszłości. Jakiś człowiek znikąd, populista, ktoś z tłumu. W każdym razie będzie zapotrzebowanie na krew i czyjeś głowy.
– Mają nową nomenklaturę – zauważył Otyły.
– Nową zajmą się dla przyjemności, a starą z obowiązku. Ale być może zbytnio wybiegam w przyszłość – zastrzegł się Łysy.
– Nam grunt pod nogami pali się już dziś. Dorwali Pietię.
Stary chwilę zastanawiał się, o kogo chodzi. Wreszcie przypomniał sobie tajemniczego młodego człowieka, o którym więcej mu mówiono, niż sam mógłby zauważyć. Oficjalnie spotkali się może dwa razy. I chyba nawet nie rozmawiali.
– Kto go dorwał?
– Przecież nie święci anieli obrządku wschodniego. Ruscy! Nawet nie wiem, jak się to ich nowe KGB nazywa. W każdym razie kotłuje się nielicho, jedni przeciwko drugim, drudzy przeciwko trzecim. Pietia znalazł się po niewłaściwej stronie. Może wykazał za mało refleksu. Dawniej powiedzielibyśmy – intuicji rewolucyjnej.
Cienki, wychyliwszy duszkiem pełną szklaneczkę, rzucił:
– Konkrety.
– Niestety, towarzysz Pietrow był nadzwyczaj systematyczny. Nie przeszkadza to w pracy partyjnej, gorzej, gdy dotyczy zajęć nadobowiązkowych. – Po tym wstępie Łysy przeszedł w końcu do sedna sprawy: – Miał domowe archiwum.
– A co w nim?
– Wszystko. Wszystkie interesy. Przelewy, transfery. Nasze wspólne przedsięwzięcia. Szczęściem, bez nazwisk. Ale nietrudno będzie natrafić na kontakt w Polsce, zweryfikować to i owo.
– Rafał nie żyje – wtrącił Stary.
– Sprzyjająca okoliczność, ale notatki sięgają dużo głębiej – wyjaśnił krótko Łysy. – A Ruscy lubią ostatnio robić prezenty naszym aktualnym zarządcom. Podadzą nas na srebrnym talerzu za jakiś wagon ziemniaków, który pozwoli Moskwie przeżyć tydzień bez głodu. A nasi, nawet przy swym bałaganiarstwie, prędzej czy później dotrą do nas.
Cienki poczuł, że przenika go zimny dreszcz. Już od dłuższego czasu zastanawiał się, co on tu właściwie robi. Żona od roku w Paryżu, synowie w Nowym Jorku. Stary był w jeszcze gorszej sytuacji: córka nie chciała rzucić uczelni, małżonka nigdy nie zaaprobowałaby ucieczki. Również Otyłemu zrobiło się nieprzyjemnie. Polubił życie zasobnego emeryta, spisującego pamiętniki w towarzystwie nadobnych kobietek. Perspektywa sądu, więzienia, a nade wszystko utraty pieniędzy wydawała się przerażająca.
A gdyby jeszcze dogrzebali się do tego nieszczęsnego wypadku…
Łysy, świadom ogarniającej ich paniki, po raz pierwszy się uśmiechnął.
– Nie wszystko jeszcze stracone, towarzysze. Archiwum Pietki to spory kłopot, ale nie mają jego zeznań, nie znają nazwisk. Nie dysponują dowodami materialnymi.
– Wyduszą je z Pietrowa – skonstatował ponuro Otyły.
– Nie wyduszą. Pietka nie żyje.
– Rzeczywiście! – Cienki aż podskoczył z radości. – Czytałem gdzieś o jego samobójstwie.
Łysy wydął wąskie wargi.
– Tak, strzelił sobie w głowę z dziesięciu kroków, i to ze trzy razy. Niezły wyczyn strzelecki.
Umilkł, bo do pokoju weszła bezszmerowo Violetta, wnosząc przystawki. Wycofała się równie dyskretnie.
– Pięknie wyszkolona, jak moja wyżliczka – pochwalił Stary. W tym momencie Otyłemu przypomniało się jakieś polowanie.
Łańsk, może Arłamów. Stary o dwadzieścia lat młodszy. Prominentni cudzoziemcy. Wokół ogniska pokot jak w tajdze. I żal ścisnął serce, że to już nigdy nie powróci… Może być tylko gorzej: ktoś rozpracuje warszawskie kontakty Pieti, jakiś idiota zacznie paplać i dobiorą się…
– Kiedy byłem w tajdze – Łysy najwyraźniej miał podobne skojarzenia – starzy myśliwi opowiadali mi o obyczajach jeleni uciekających przed wilkami. W rozpaczliwej sytuacji poświęcają jednego ze stada. Ten zostaje. Wataha ma żer, a stado może uciec.
Twarz Cienkiego zrobiła się czujna i jeszcze cieńsza. Jego profil przypominał teraz sierp księżyca.
– Do czego zmierzasz?
– Poświęcenie jednego z nas mogłoby rozwiązać sprawę. Wiarygodnie napisane oświadczenie, w którym wziąłby winę na siebie, taki pożegnalny list… Ślad by się urwał.
– Zwariowałeś? – na twarz Otyłego wystąpiły krwiste cętki.
– To jest jakaś koncepcja – odezwał się Stary. – Tajemnica zabrana do grobu, kontaktów nie ma, dowodów też, pieniądze przepadły. Nie będzie powodów do dalszego śledztwa.
– Nikt nie mówi, że teoretycznie jest to zły pomysł – wykrzyknął Otyły. – Ale to oznacza, że któryś z nas musiałby się zgodzić na rolę kozła ofiarnego.
– Zawsze miałeś talent do chwytania byka za rogi – zgodził się Łysy. – Oczywiście, takiej decyzji nie powinno się nikomu narzucać, jest zbyt ważna, powiedziałbym – zbyt intymna. Nie mam jednak wątpliwości, że ktoś z was się zdecyduje. Z żarliwością młodych lat, dla sprawy, dla współtowarzyszy…