Выбрать главу

– To świństwo jest gorsze od pluskwy – niszczy pamięć operacyjną, panele sterowania. Wszystkie bez wyjątku komputery, nawet te w zegarkach, równo ze zmianą daty na pierwszego stycznia 2001 roku zmieniły się w kupę złomu.

– Czyżby totalny sabotaż hakerów?

– Jeśli tak, to wyjątkowo perfidny, jeśli bez ostrzeżenia sięgnął satelity i fabrycznie nowe notebooki. Nie potrafię powiedzieć, czy możliwe jest obciążanie winą jakiegokolwiek człowieka.

– A kogo… – kapitan mimowolnie uniósł głowę ku rozgwieżdżonemu niebu, na którym lśnił Krzyż Południa – nie myślisz chyba…?

– Może ktoś tam na górze doszedł do wniosku, że posunęliśmy się zbyt daleko w konsumpcji owoców z Drzewa Wiadomości.

– Jeśli w ciągu pięciu minut nie rzucimy kotwicy, wejdziemy na rafy! – zawołał Pierwszy Oficer, wracając na mostek. Jakby na poparcie słów dobiegł ich rozdzierający zgrzyt kadłuba.

Diana Leyton umierała. Krew nie pobudzana przez elektroniczny rozrusznik serca stężała w jej żyłach. Narastał chłód i ciemność… Podobna ciemność od wschodu nakrywała coraz większym cieniem ziemski glob. Ten jednak, nie wiedząc jeszcze o zagrożeniu, bawił się i przygotowywał do zabawy. Na Times Square, na Placu Czerwonym, na Placu Defilad. Wszędzie szykowano się świętować śmierć dwudziestego wieku. Wieku, który może kiedyś kronikarze skrobiący na glinianych tabliczkach nazwą Wiekiem Elektroniki.

Operacja Herod

Kiedy zobaczył łódkę, była tylko małą kreseczką na czystej tafli jeziora. Zmarszczył brwi. Któż zamierzał składać mu wizytę na odludziu? Dusza policjanta, która niezupełnie dała się przenieść na emeryturę, podpowiadała mu, że nieproszony gość zawsze oznacza kłopoty. Ronald Baxter odłożył wędkę i poszukał wzrokiem sztucera, z którym nie rozstawał się od czasu, kiedy przed paru miesiącami przeszedł mu przez ścieżkę dorodny grizzly. Przez celownik optyczny popatrzył na wiosłującego, te płomienno rude włosy… Brian? Czego może chcieć od niego Brian Murphy, że pofatygował się aż dwa tysiące mil od Chicago? Ostatnim razem widzieli się na pogrzebie Marka, później Brian odezwał się tylko raz, z życzeniami noworocznymi. Co przygnało go teraz? Baxter zszedł na pomost i czekał. Umilkły żaby, a niebo przybrało kolor dekoracji do „Studium w szkarłacie”.

Murphy zmienił się bardzo przez te kilka lat. Schudł, a z workami pod oczyma i bladą, niegoloną od paru dni twarzą, wyglądał na starszego o dobrą dychę, niż by to wynikało z jego metryki. Uścisnął Ronalda i ruszył za nim w stronę chaty z bali, rozglądając się, jakby obawiał się, że ktoś może ich śledzić. Wyglądał jak ktoś pilnie potrzebujący pomocy.

– Tylko nie mów chłopcze, że wpakowałeś się w jakieś tarapaty? – odezwał się Baxter, gdy już znaleźli się w środku chałupy.

Murphy potrząsnął ramionami, niczym człowiek pragnący zrzucić niewidzialny ciężar.

– Nie wiem dokładnie, w co się wpakowałem – odrzekł. – Ale to dłuższa historia.

– Mów, chociaż nie bardzo wiem, w czym może ci pomoc emerytowany gliniarz ze sztywnym kolanem – powiedział stary policjant, wyciągając puszki piwa z lodówki.

– Czy kiedykolwiek zastanawiał się pan, że śmierć Marka mogła nie być przypadkowa? – zaczął po przełknięciu pierwszego łyka.

Ronald zamyślił się. Ongiś sam głowił się nad tym miesiącami. Nigdy nie znaleziono kierowcy, który potrącił jego syna. Jednak poza tym incydent wyglądał na normalny wypadek. Mark nie miał wrogów, był dobrym studentem i typowym molem książkowym. Nie dorobił się nawet stałej dziewczyny. Oczywiście Baxter rozważał możliwość zemsty któregoś z wielu kryminalistów, jakich sam posłał za kraty. Ale nie miał na to najmniejszych dowodów.

– Masz jakieś podejrzenia? – spytał chrapliwie Briana. – Mark wyznał ci coś przed śmiercią?

– Nie, nie. Jak pan wie, po pierwszym roku studiów przeniosłem się z biologii na medycynę w Michigan i nasze kontakty osłabły. Moje podejrzenia wynikają z innych powodów. Dwa lata temu, w czerwcu, przebywaliśmy z Markiem na zjeździe młodych biologów w Vancouver. Kilkudziesięciu wybijających się studentów ze Stanów, Meksyku i Kanady. Razem z Markiem zaprzyjaźniliśmy się szczególnie z trójką z nich. Zapamiętałem ich nazwiska – Dolores Mendoza z Meksyku, Tom Hill z Toronto i Bob Shimanski z Coloumbia Universtity… Po wypadku Marka pomyślałem sobie, że wypadałoby ich zawiadomić. Ale wysłane listy wróciły do mnie bez odpowiedzi. Próbowałem więc skontaktować się z nimi telefonicznie. Na próżno. Cała trójka nie żyła.

– Co powiedziałeś?! – Ronald omal nie wypuścił puszki z rąk.

– Wszystko rozegrało się ciągu trzech miesięcy. Dolores utonęła podczas wakacji w Acapulco, Tom rozbił się swoim samochodem pod Ottawą, a Bob Shimansky popełnił samobójstwo, wyskakując z tarasu widokowego Trade World Center. Początkowo uznałem to tylko za dość niezwykły zbieg okoliczności. Jednak coś nie dawało mi spać. Gdzieś pół roku później, przy pomocy Internetu zacząłem sprawdzać, czy nie zdarzyło się więcej podobnych nieszczęśliwych wypadków?

– No i?

– Rezultat przerósł moje najgorsze oczekiwania – w ciągu ostatniego roku tylko w USA straciło życie pięćdziesięciu ośmiu obiecujących studentów biologii. Wypadki, samobójstwa, czasem zabłąkana kula podczas ulicznej strzelaniny, raz ukąszenie węża, parę razy przedawkowanie narkotyków, przez ludzi, którzy nigdy się nie narkotyzowali. A dwójka młodych biologów z Bostonu w ogóle zaginęła bez wieści.

Ronald zapalił papierosa, widać było, że opowiadanie zrobiło na nim wrażenie, Brian zaś kontynuował swą relację.

– Szukałem dalej, zauważając z osłupieniem, że zjawisko przypadkowych zgonów wśród studentów ma zasięg światowy. Znalazłem kilkanaście podobnych tragedii zarejestrowanych w Europie Zachodniej, dwa w Polsce, cztery w Moskwie. Sami biolodzy! Czyżby przeklęty fakultet? Dla porównania, w tym samym czasie wśród studentów literatury angielskiej zdarzyło się jedynie pięć zgonów i żaden nie był aż tak tajemniczy.

– Podzieliłeś się z kimś tymi refleksjami?

– Nie. Najpierw nie chciałem narazić się na śmieszność, a od pewnego momentu zacząłem się bać. O siebie. Moje obawy wzrosły, kiedy dokonałem pewnej operacji komputerowej. Zebrałem maksimum informacji o każdym denacie i próbowałem ustalić ich cechy wspólne. – Tu na moment zawiesił głos i popatrzył na Baxtera. – Poza studiowaną biologią wszystko ich różniło: rasa, płeć, pochodzenie, nawet wiek, najmłodszy był szesnastoletnim geniuszem, najstarszy, liczącym trzydzieści jeden lat „wiecznym studentem”. W końcu jednak znalazłem coś, co ich łączyło. Hobby! Wszyscy ze zmarłych byli namiętnymi fanami science fiction! Członkami klubów, częstymi gośćmi bibliotek, bywalcami konwentów… – Na bladej twarzy Briana pojawiły się rumieńce, coraz bardziej ponosiła go opowiadana historia.

Ronald nie komentował, ale w głębi serca odczuwał smutek. Biedny chłopak, najwyraźniej stracił kontakt z rzeczywistością. Murphy musiał wyczuć obawy Baxtera.

– Wiem, wiem, że moje hipotezy przypominają rojenia wariata – rzekł. – Jednak postanowiłem sprawdzić też ten trop. I znalazłem coś jeszcze dziwniejszego. Otóż, Mark w dniu swej śmierci czytał książkę „Nadchodzą” Herberta Queena. Tę samą powieść zabrała ze sobą do Acapulco Dolores Mendoza. I nie ona jedna! Udało mi się też ustalić, że pierwsze „wypadki” wśród studentów amerykańskich zaczęły się w kwietniu, bezpośrednio po pojawieniu się tej powieści na rynku. W pozostałych krajach również żaden zgon nie zdarzył się przed wydaniem powieści. Postanowiłem ją przeczytać. I wówczas okazało się, że dzieło to zostało kompletnie wykupione i nie mają go w żadnej bibliotece. Uwierzy pan, wszystkie egzemplarze poginęły. Zdobyłem ją dopiero u prywatnego kolekcjonera.