Выбрать главу

– Nic więcej ci nie powiem! – Dziewczynka odwróciła się do niego plecami.

* * *

Wnioski nasuwały się wielce niepokojące. Jeśli 211 i 212 były numerami porządkowymi Obcych, to w samej Kalifornii musiało być ich parę setek. A w całych Stanach? A na świecie? Baxter przejrzał pamięć komórek. Ostatnie trzy rozmowy Dzieciaki odbyły z panną Stein. Do diabła! Czyżby agentka Herberta Queena też była kosmitką?! A może ktoś przejął kontrolę nad jej telefonem. Było to o tyle prawdopodobne, że na stronie internetowej Agencji Lizy Stein pojawił się tej nocy obszerny anons o kontynuacji powieści „Nadchodzą”. Porządkując papiery nieodżałowanego Queena natrafiła ponoć na prawie kompletną, drugą cześć bestsellera pod roboczym tytułem „Oni już tu są”.

– Co mamy o tym myśleć? – spytał Brian Ronalda, a ten odrzekł, iż jego zdaniem jest to dość fachowa przynęta, na którą ktoś chce ich złapać.

* * *

Biedna Liza Stein, mimo spełnienia żądań Dzieciaków nie odzyskała wolności. Daremnie próbowała wydostać się z domu. Za każdym razem zaraz za drzwiami napotykała któreś z tych okropnych dzieci. A samo wejrzenie ich przeraźliwie błękitnych oczu cofało ją do środka. Próbowała ich prosić, starała się być przymilną, na próżno. Jedyna odpowiedź, którą słyszała, brzmiała: „Proszę z nami współpracować, a będzie pani żyć”.

– A jeśli nie zechcę?

Wlepili w nią swoje ślepia. Ubezwłasnowolniona powlokła się do kuchni. Jej ręka pozbawiona autokontroli sama powędrowała do kurków z gazem. Dzieciaki odwróciły wzrok i parsknęły śmiechem.

– Po co ma ci się przydarzyć jakieś nieszczęście? Prawda?

* * *

Mimo braku porozumienia z Dziewczynką, samotni „obrońcy naszej planety” nie próżnowali. Baxterowi udało się porozmawiać z pewnym emerytowanym policjantem z Los Angeles, kolegą jeszcze z Akademii Policyjnej. Hugh Murdock o nic nie pytał i zgodził się pomóc. Efektem jego paru rozmów było ustalenie imion Dzieciaczków. Dwunastoletnie bliźniaki nazywały się Alex i Eva Graham. Urodzili się w słynnej klinice w San Femando w wyniku zapłodnienia in vitro. Zabiegu dokonała doktor Amy La Foret. Hugh zdołał jeszcze ustalić, że w ciągu roku pani doktor przyjęła około dwustu porodów będących efektem sztucznego zapłodnienia. Wnioski nasuwały się same.

– Chyba powinniśmy jak najszybciej porozmawiać z panią doktor – zawołał ożywiony nagłą nadzieją Brian.

– To będzie trudne – Ronald westchnął. – Amy La Foret nie żyje. Dziesięć lat temu popełniła samobójstwo. Przedawkowała środki nasenne. Ale dowiedziałem się jeszcze, że zanim dotarła do Kalifornii, pracowała w Nowym Yorku, wcześniej rok w Chicago, a zaczęła praktykę w Waszyngtonie…

– Rozumiem. Powinniśmy zatem szukać niebezpiecznych jedenastolatków w Nowym Jorku, dwunastolatków w Illinois, a trzynastolatków w Dystrykcie Columbia.

– Przede wszystkim Hugh musi zdobyć dla nas listę wszystkich dzieci, jakie ujrzały świat w Szpitalu San Femando przed dziesięciu laty.

Uzyskane informacje napełniły ich otuchą. Zobaczyli przynajmniej cień wroga. Ronald postanowił jeszcze raz przesłuchać Evę. Nie zamierzał jej torturować. Chciał tylko podać jej odrobinę burbona… Na rozluźnienie.

Dziewczynka nie spała. Słysząc kroki Baxtera, zażądała rozwiązania i odsłonięcia oczu.

– Wszystko zależy od ciebie. Ale najpierw wypij to. – Podsunął jej kubek. Wzdrygnęła się.

– Czuję alkohol. A mnie nie wolno pić alkoholu…

– To tylko kropelka na wzmocnienie. No pij!

Podniosła wrzask, dziko pluła i kopała. Mimo to Ronald czuł wręcz sadystyczną przyjemność, wlewając burbona przez jej zaciśnięte zęby. Naraz maleństwo ryknęło basem:

– Zabiliście mnie, zabiliście! – drobnym ciałem wstrząsnęły konwulsje, jeszcze chwila i znieruchomiało. Ronald zawołał Briana i obaj spróbowali reanimacji. Na próżno! Zanikł oddech, a serce nie biło. Nie pomógł masaż ani sztuczne oddychanie. Murphy był w wstrząśnięty. Baxter za to promieniał.

– Chłopcze! To przełomowy moment. Być może przypadkiem odkryliśmy to, czego tak się obawiali. Prosty środek, który specjalnie nie szkodząc ludziom, zabija klony obcych.

– Alkohol? – zaśmiał się Brian. – Od razu widać, że to musi być cywilizacja pozaziemska.

– Jednak to tłumaczy, dlaczego na swych agentów wybrali dzieci. Te raczej rzadko znajdują się w sytuacjach, w których muszą wypić…

– Zatem inwazja musi nastąpić, zanim dorosną!

– Bez wątpienia. Dlatego bierzmy się zaraz do roboty, Brian. Musimy szybko pochować ciała i pędzić do Kalifornii. Hugh dostarczy nam nazwiska pozostałych nastolatków, my poddamy paru z nich testowi alkoholowemu. Jeśli metoda się sprawdzi, ostrzeżemy społeczeństwo za pomocą mass mediów i oddamy się do dyspozycji władz.

Szybko uwinęli się ze wszystkim. Może za szybko! Brian zaniedbał sekcji zwłok, a gdy w półmroku zapadającego zmierzchu przysypywał piaskiem zimne ciało Evy, nie zwrócił uwagi na zaskakujące przebarwienie skóry. Nie wyczuł także powolnego, ale z każdą chwilą mocniejszego bicia serca.

* * *

Tym razem mieli pecha. Nie ujechali nawet trzydziestu mil od farmy, gdy zatrzymał ich patrol policji. Pech okazał się podwójny. Dowódca patrolu, sierżant Crebs, był niewątpliwie najgłupszym policjantem na zachód od Gór Skalistych. W ogóle nie dał im dojść do głosu. Wyrecytował formułkę o przysługujących im prawach.

– Znam swoje prawa. Sam byłem gliniarzem, kolego – zawołał Baxter.

– Wiem! – z miejsca ściął go Crebs. – Ale to nie zmienia waszej sytuacji. Jesteście podejrzani o uprowadzenie i przetrzymywanie rodzeństwa, Alexa i Evy Graham.

Mimo protestów skuto im ręce, wrzucono do samochodu policyjnego i skierowano się wprost na miejscowy posterunek. Ronald próbował jeszcze uzyskać zgodę na zatelefonowanie do Murdocka, ale sierżant skonfiskował im oba komórkowe aparaty. Należały wszak do porwanych.

– Sierżancie, proszę nas wysłuchać, tu chodzi o czas – gorączkował się Murphy, nie zważając na gesty mitygującego go Baxtera. – Nie ma pan pojęcia, jakie to ważne. Czy pan wie, o co idzie gra? Kim jest przeciwnik? Nie uwierzy pan, ale te śliczne dzieciątka to w istocie osobniki o niebywałych możliwościach telepatycznych. Potrafią zmusić człowieka do samobójstwa, do składania fałszywych zeznań. Stanowią zagrożenie dla całej naszej cywilizacji jako forpoczta przyszłej inwazji…

– Aha. Małe, zielone ludziki? – zaśmiał się Crebs. – Bardziej ciekawi mnie coście z nimi zrobili, chłopaki? Naturalnie możecie milczeć. Wkrótce i tak się dowiemy, nasz drugi patrol odnalazł już farmę, na której się dekowaliście.

* * *

Areszt był mały, ciasny i smrodliwy. Do skontaktowania się z Hughsem Murdockiem nie doszło. W osadzie przestały tego dnia działać zamiejscowe telefony. Komórki też ogłuchły. Brian czuł coraz większy niepokój. Strach wzmógł się jeszcze bardziej, gdy ujrzał na ulicy anielsko wyglądającego chłopczyka, gapiącego się w stronę ich celi. Zagadnięty strażnik wyjaśnił, że jest to Mike, syn tutejszej starej panny Ann Greenway. Ann urodziła go, gdy miała pięćdziesiąt pięć lat. Bez ojca! To była sensacja. Ronald spojrzał wymownie na Briana. Ten zagryzł usta. Po pół godzinie mogli zobaczyć, jak do Mike’a dołączył sympatyczny Murzynek, po następnych dwóch kwadransach zjawił się jeszcze jeden ich rówieśnik. Indagowany na ich temat sierżant stwierdził, że to nietutejsi.

– A czy mógłby pan sprawdzić, czy ich nazwiska znajdują się na liście porucznika Murdocka? Czy urodzili się w San Fernando? – prosił Ronald.