Выбрать главу

– To my mieszkamy na cmentarzu? – zaniepokoiła się Zosia.

– Mniej więcej. A złe dziecko tylko czeka, żeby się znowu obudzić.

– To już nie mów dalej. Idę spać! – Zosia nakryła się kołderką.

Przez następnych parę dni zabawa z łapą dostarczyła Jackowi mnóstwo satysfakcji. A to ukradkiem wsunął ją siostrze do tornistra, a to nocą położył na parapecie na zewnątrz okna i kijem zastukał od ogrodu. Trzeciego dnia tych zabaw Zosia dostała wysokiej gorączki. A zdenerwowani rodzice ukrócili igraszki, oddając gipsowy gadżet śmieciarzom. Można powiedzieć – koniec sprawy, niestety, następnego popołudnia gipsowa dłoń znów znalazła się u Zosi pod poduszką.

– Znowu wygrzebałeś to świństwo ze śmietnika, mały sadysto?! – krzyczał ojciec, wywijając pasem.

– Ależ tato… – tłumaczył Jacek. – Ja tego nie zrobiłem. Zresztą, to nie jest ta sama łapa. Tamta ograniczała się tylko do pięści, a tu jest cały przegub.

– Pewnie znalazłeś gdzieś drugą i podrzuciłeś siostrze.

– Kiedy? Dopiero wróciłem ze szkoły i nie byłem jeszcze w pokoju Zośki.

– Nie powiecie mi chyba, że łapa znalazła się tam sama?! – zawołała matka.

Jacek nie skomentował jej słów. Sam czuł się niewyraźnie. Nie żeby się bał. Przecież historia o „złym chłopcu” była wytworem jego wyobraźni. Jednak gipsowy detal przestał go bawić. Wyniósł go do śmietnika, a przed snem sprawdził, czy nadal tam jest i dla pewności przywalił klapę ciężkim kamulcem. Zasnął szybko. Obudził się jednak tuż po północy, kiedy sypialnię zalały potoki księżycowego światła. Do jego uszu doleciał nieprzyjemny chrobot. Mysz?

– Kto tam? – spytał półgłosem.

Chrobot, a właściwie delikatne pukanie, nasiliło się. Dźwięk dochodził z wnętrza staromodnej szafy. Co to za kawały!? Chłopak zerwał się na równe nogi i szarpnął drzwiczki bieliźniarki!

– O cholera!

Łapa leżała bezczelnie na stosie ręczników. Wydawała się jeszcze większa, urosła już do łokcia. Czyżby rzeźba odrastała? Niedoczekanie! Starając się nie budzić domowników, Jacek wziął młotek, łapę pod pachę i wybiegł na ogródka. Dzięki pełni było jasno jak w dzień. Roztłukł łapsko na kilkanaście kawałków, rozsypał po grządkach, przekopał. Z emocji nie zauważył nawet, że się skaleczył i dopiero w pokoju dostrzegł ślady krwi na dłoniach. Ale spał dobrze.

Inaczej Zosia. Całą noc dziewczynce śniły się koszmary. Przy śniadaniu, cała rozdygotana opowiadała o cmentarzu, o rozgrzebanych grobach i wypełzających z nich trupach, które wołały: „Ukarać złego chłopca, ukarać złego chłopca”.

Temat powrócił również przy kolacji, wywołując dłuższą rodzinną dyskusję, na temat nawiedzonych miejsc, wędrówki dusz i tym podobnych bzdur. Matka opowiadała o kobiecie pokazywanej w jakimś programie telewizyjnym, która przypomniała sobie, jak w poprzednim wcieleniu, przed trzystu laty zakopała skarb. Wskazała miejsce i zaraz znaleziono tam garnek pełen złotych monet. Ojciec uznał opowieść za kompletną bzdurę, wciskaną przez telewizyjnych manipulatorów ciemniakom, gotowym uwierzyć we wszystko.

Jacek nie zajął stanowiska, ale zasypiając, dużo myślał o tych sprawach. Analizował, skąd przyszła mu do głowy historyjka o „złym chłopcu”? Nigdy wcześniej nie słyszał o czymś podobnym. Naraz zawieszonemu w półśnie wydało się, że widzi tamtą rodzinę zgromadzoną w staromodnej jadalni, że słyszy pokasływania dziadka i głos babci: „Jasiu, nie bądź złym chłopcem, bo Bozia cię pokarze…”

Gdzieś w pobliżu złowróżbnie zawył pies. Chłopak poderwał się z tapczanu. Jakaś siła skłoniła go, by podszedł do okna. Wiedział, co może zobaczyć, zagrabione grządki, śmietnik, garaż… Zaraz. Czyżby już zaczęły kiełkować tulipany? Na tle czarnej ziemi widać było białe kiełki, rosnące szybko jak na filmie przyrodniczym. Ale to nie były pędy. To były palce! Patrzył jak urzeczony, nie mogąc wyksztusić słowa. Tymczasem za palcami wyłoniły się ręce. Potem głowy i dobiegł go szept: „Ukarać złego chłopca, ukarać złego chłopca!”

Koniecznie trzeba się obudzić! To sen, oczywiście, tylko głupi sen! Uszczypnął się. Nic! Chciał zapalić lampkę nocną, potem żyrandol. Ale pojawiło się jedynie niewielkie czerwone światełko, jak w fotograficznej ciemni. Szepty narastały. „Ukarać złego chłopca, ukarać złego chłopca!” Usiłował krzyknąć, nie miał siły, próbował otworzyć drzwi do sypialni rodziców, daremnie. Mógł jedynie patrzeć na to kiełkowanie, rozpoznawać wynurzające się postaci – Babcię w starodawnej mantyli i Dziadka w kontuszu… „Ukarać złego chłopca, ukarać złego chłopca!” – powtarzali mrukliwie. Strach stawał się coraz bardziej dojmujący, ściany zdawały się zacieśniać wokół niego, sufit zaś tak się zniżył, że przypominał do złudzenia wieko trumny. Na schodach zabębniły kroki nieproszonych gości. Czyjeś chichoty. I naraz w kulminacji lęku zdał sobie sprawę z najgorszego: Zły chłopiec to on!

Rankiem rodzina nie zastała Jacka w pokoju. Gdzie się podział? Łóżko było rozgrzebane, ubranie leżało na krześle, a okulary na nocnej szafce. Jeszcze trudniej było pojąć, w jaki sposób, w ciągu nocy na klombie przed domem wyrosła rzeźba bezskrzydłego amorka. O złym grymasie ust i wykrzywionych palcach. I dlaczego na lewym policzku miała taką samą charakterystyczną myszkę jak Jacek?

Wirus

Pierwszą ofiarą epidemii był w czwartek Janusz T., maturzysta z niewielkiego nadmorskiego miasteczka. Drugi wypadek odnotowano nazajutrz w stolicy – piękna sekretarka dyrektora poważnej spółki. W wypadku trzeciego i czwartego denata trudno mówić o kolejności, symptomy bowiem pojawiły się prawie równocześnie w powiatowym C. (na skraju gór) i wojewódzkim B. we wschodniej części kraju. Do poniedziałku odnotowano dwadzieścia jeden przypadków, do wtorku sześćdziesiąt trzy.

– Mamy epidemię! – powiedział Naczelny Lekarz Kraju. Władza, jak to władza, natychmiast utajniła tę informację.

– Panika tylko może zaszkodzić sprawie – stwierdził wicepremier powołany na szefa sztabu kryzysowego, obradującego permanentnie metodą telekonferencji.

– Chwalić Boga, choroba nie kończy się śmiercią! – rzekł Minister Wyznań.

– Na razie! – lakonicznie uzupełnił Minister Zdrowia.

– Ale może nas zdrowo kosztować – dodał Minister Finansów.

– Zwłaszcza, gdy dowie się o tym świat – westchnął Minister Spraw Zagranicznych.

– A czy musi? – zapytał Premier.

Choroba miała przebieg gwałtowny, a równocześnie dziwny – zrazu objawiała się wysypką na twarzy, potem wysoką gorączką, wreszcie wywoływała stany euforyczne, prowadzące niekiedy do zakłócania porządku publicznego, przechodząc po trzech dniach w głęboką apatię. Podobne reakcje wywoływał dotąd tylko alkohol wespół z narkotykami. Żaden jednak z chorych nie znajdował się pod wpływem wspomnianych używek. Niektórzy nawet mieli opinię abstynentów. Najdziwniejsze było jednak, że żaden z chorych nie kontaktował się przedtem z innym zarażonym. Ba, trudno by znaleźć jakiegoś wspólnego nosiciela. Naukowcy z Centrum Epidemiologicznego zgadzali się, że zarazę powoduje jakiś wirus dotąd nieznany medycynie i tak mikroskopijny, że nie sposób było go zauważyć. Tylko, jak dochodziło do infekcji?

Szybko wykluczono możliwość zatrucia pokarmowego, kropelkowego, choroby nie mogły roznieść insekty ani gryzonie. Nie przenosiła się metodą płciową (wśród zarażonych był jeden pop i jedna zakonnica). Może więc wirus był wszechobecny, a aktywizował się tylko u wybranych?