Выбрать главу

Niestety, po przeanalizowaniu stu podstawowych cech – okazało się, że nie ma żadnej prawidłowości, wśród chorych reprezentowani byli przedstawiciele wszystkich grup krwi, kolorów włosów i skóry (zachorował jeden Murzyn), ras (wśród chorych nie zabrakło Cygana ani Żyda). Chorowali mężczyźni i kobiety, młodzież i emeryci, humaniści i technicy, urzędnicy i artyści. Chociaż, co skwapliwie odnotowano, przewagę mieli ludzie z wyższym wykształceniem.

– I to jest jakaś wskazówka! – zauważył Minister Oświaty.

– Może należy gruntownie zbadać ich hobby? – podpowiedział Minister Kultury.

– Sprawdziliśmy – ripostował Minister Spraw Wewnętrznych. – Są tam reprezentowani zarówno filateliści, numizmatycy, bibliofile, wędkarze, myśliwi, krzyżówkowicze jak i działkowicze.

– A komputerowcy? – zapytał z głupia frant Minister Łączności.

– O kurczę – zawołał Premier, podrywając się znad klawiatury. – O tym nie pomyśleliśmy, wszyscy zarażeni mieli komputery podłączone do sieci.

W tym momencie na ekranie domowego monitora każdego z członków gabinetu uczestniczących w telekonferencji pojawiła się pulsująca ikonka: „Masz wiadomość”.

– Nie otwierać – wrzasnął szef Urzędu Ochrony Państwa.

– To od hakera!

Ale było za późno.

W następnych dniach doszło do wielu zaskakujących zdarzeń.

– Minister Spraw Wewnętrznych uciekał przed kontrolą drogową, Minister Spraw Zagranicznych poprosił o azyl na Białorusi, Minister Finansów goły jak święty turecki stanął żebrać pod kościołem, zaś Minister Kultury wtargnął z szablą do Muzeum Narodowego i porąbał dwa Picassy. Wkrótce jednak euforia minęła i cały gabinet pogrążył się w apatii, aż do przedterminowych wyborów. Hakera nigdy nie znaleziono. Ciekawe jednak, dlaczego prominenci czołowej partii opozycyjnej jeszcze przed wybuchem epidemii wyposażyli swe komputery w nowe programy antywirusowe?

Dom specyficznej troski

Na początek zobaczył jej nogi, gdy schodziła po betonowych schodach wiodących na molo. Mocne łydki, wyrastające z wełnianych skarpet. Wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażał, wysportowana blondynka o silnych ramionach i płaskiej klatce piersiowej. Był pewien, że jej biogram nie mija się z prawdą – pełna subordynacja i nieskomplikowany charakter gwarantowały, że będzie idealną osobą do wyznaczonych zadań. Oczy miała osobliwie niebieskie, a na policzkach rumieńce, jakie zapewnić może tylko czyste sumienie i regularny tryb życia, aczkolwiek nie można było wykluczyć istotnego wpływu doskonałego kosmetyku o nazwie Lavandina.

Zielonożółta karetka służby psychiatrycznej zakręciła na pustym placyku i zniknęła w głębi platanowej alei. Joanna zeskoczyła do motorówki. Herbert podał jej rękę. Uścisk miał mocny, pewny.

– Rewelacyjna punktualność – pogratulował. Odpowiedział mu szczery uśmiech nieskazitelnie białych zębów.

Zapuścił silnik. Czekał ich kawał drogi. Dom leżał na wyspie w północnej, niegościnnej części jeziora, gdzie dostępu do brzegów broniły dzikie góry, a wypływająca rzeka tworzyła groźną kaskadę. Herbert nie zadawał wielu pytań. Posiadał pełne dossier pielęgniarki: pięć lat pracy w szpitalu w stolicy, trzy ostatnie lata w Zakładzie dla Kobiet o Zaostrzonym Progu Ryzyka, stanowiły doskonałą rekomendację.

– Praca nie będzie trudna, siostro Joanno – tłumaczył. – To maleńki ośrodek, można powiedzieć prawie domek jednorodzinny, czterech strażników, kucharka, pielęgniarz i my, to wszystko.

– A pensjonariusze?

– Przeważnie starzy, zmęczeni ludzie, o nieco śmiesznych choć niezbyt groźnych dewiacjach, żyjący w wyimaginowanym świecie o dość skomplikowanej hierarchii. Naszym celem jest zapewnienie im maksimum spokoju, stąd troska o jak najmniej zmian i ta klauzula w umowie, która mogła panią nieco zdziwić.

– Jaka klauzula, doktorze? – błękitne oczy popatrzyły na niego z zaciekawieniem.

– Zgoda na zerwanie na najbliższe trzy lata wszystkich kontaktów ze światem zewnętrznym.

– Ach, nawet nie zwróciłam na to uwagi!

Max, potężny, ponad dwumetrowy pielęgniarz – niemowa o twarzy dziecka, zaniósł jej walizeczkę do pokoiku na poddaszu. Joanna umyła ręce w mikroskopijnej umywalce, a następnie krętymi schodami zeszła do stołówki. Pensjonariusze jedli zupę podaną przez kucharkę, która wyglądała jak idealna krzyżówka rodziców, z których jedno cechował zespół Downa, drugie zaś nękane było przez Basedowa. A, i tak uchodzić mogła za przystojniaczkę w porównaniu z pacjentami. Joanna różne już monstra w życiu widziała, ale czwórka mężczyzn przy stole przypominała potwory z filmowego horroru. Twarze pensjonariuszy pokrywały przerażające wypryski, bąble i czyraki, które całkowicie zniekształcały im rysy, a postronnego obserwatora musiały napawać odruchowym wstrętem. Odrażający karmin świeżych blizn przechodził w zadziwiający fiolet zrogowaciałych tkanek… Herbert uprzedził ją wprawdzie, że w poprzednim miejscu pobytu pensjonariusze ulegli zatruciu szerzącym się tam grzybkiem fungus miraculus, a zastosowana terapia zablokowała jedynie przerzuty na dalsze partie ciała, ale mimo to przeżyła szok.

– Przywyknie pani. I proszę się nie bać, w obecnym stadium grzybek nie jest zaraźliwy.

Jej wejście powitano pochrząkiwaniami i pełnymi uznania sapnięciami.

– Chłopcy, to wasza nowa opiekunka, siostra Joanna – powiedział doktor. – A to, jeśli siostra pozwoli, są: Naczelnik, Generał, Profesor i Patriarcha.

Witali się z nią kolejno, każdy na swój sposób. Generał najpierw dziarsko stuknął obcasami i zasalutował, ale potem, gdy odwróciła się do Profesora, uszczypnął ją w pośladek, szepcząc: „Zdrowa dupa!” Profesor ucałował koniuszki palców pielęgniarki tak delikatnie, że nawet kropla ropy z jego nosa nie padła na jej dłoń. Patriarcha przywitał się, podając rękę po kobiecemu. Jak do ucałowania. A potem pobłogosławił znakiem krzyża. Naczelnik zaś uścisnął Joannę, jakby była jego kumplem z drużyny piłkarskiej. Przy okazji dowiedziała się, że do Generała najlepiej mówić: „Tak jest, panie Generale!”, do Profesora: „Ekscelencjo”, a do Patriarchy: „Ojcze”.

– A ja jestem Henryk – zakończył mężczyzna tytułowany Naczelnikiem.

Po obiedzie, w trakcie którego z dużym wysiłkiem zmusiła się do przełknięcia paru łyków zupy, przeszli razem z doktorem Herbertem do niewielkiego ambulatorium. Joanna poprosiła o karty historii choroby pacjentów.

– Nie prowadzimy – zaskoczył ją Herbert. – Nie ma takiej potrzeby. Stan pacjentów można określić jako stabilny, objawy cechuje constans, ot łagodne niekonfliktowe urojenia, zabawne nawyki. Podajemy im standardowe środki uspokajające. I pozwalamy się bawić.

– Bawić?

– Patriarcha uroił sobie, że naprawdę jest księdzem. Rzeczywiście rewelacyjnie zna Biblię, żywoty świętych, lubi monologować o moralności. Generał uwielbia gry komputerowe, czasem też rozstawia na planszach armie ołowianych żołnierzyków. Profesor natomiast przepada za literaturą. Sam też pisuje wiersze. Aha, i bardzo dba o swoje zdrowie i tężyznę. Trzeba więc codziennie pobiegać z nim po alejce wokół wyspy.

– Nie może biegać sam?

– Zdarzyło mu się już raz wpaść do wody. Ledwo go wyciągnęliśmy.

– A ten, jak mu tam…? Naczelnik?

– Henryk? To ponury, nieobliczalny typ. Trzeba na niego uważać.

– W jakim sensie? Seksualnym?

– W ogóle nie należy przebywać z nim sam na sam.

* * *

Mimo ogromnego zmęczenia Joanna spała krótko. Obudził ją jakiś szmer. Ogromna twarz księżyca w pełni zajmowała przestrzeń między framugami okna. Zegarek wskazywał dziesięć po pierwszej. Gdzieś w pobliżu rozległ się szept: