Выбрать главу

Dalsze wypadki następują błyskawicznie. Od „Petreli 3” odłamały się skrzydła, eksplodowały zbiorniki paliwa i jak płonący warkocz komety wszystko to podążyło na spotkanie z ziemią. (Szczątki płetwonurkowie znajdą na dnie Złotego Jeziora, nad którym rozsiadła się metropolia). A ja leciałem półprzytomny, nie do końca świadomy, co się wokół mnie dzieje. Małe szarpnięcie, potem mocniejsze – to otwierają się kolejne spadochrony. Parę minut i będę na ziemi. Fotel zwalnia. Odzyskuję świadomość. I wtedy przychodzi to trzecie zadziwiające uderzenie, dużo za wczesne – od dołu. Tracę przytomność na dobre.

5. Autor

Wiadomość o śmierci młodego potentata finansowego i jego najbliższych współpracowników przyniosły wszystkie ważniejsze dzienniki, zamieszczając czarne ramki pomiędzy informacjami o strajku generalnym w Turcji i wyborach samorządowych w Lombardii. Czasem nekrolog zabłądził pod zdjęcie przedstawiające transport buraków do przodującej cukrowni. Poza katastrofą gulfstreama, do miana „informacji dnia” kandydowało jeszcze doniesienie o samobójstwie Żółtej Luli, znanej gwiazdki porno, i reportaż z tajfunu na Filipinach. Był to więc stosunkowo mało interesujący dzień.

Szczątki samolotu Waltera znaleziono (cóż za ironia losu) o dwa kilometry od gigantycznego biurowca. To co nie utonęło w jeziorze, było rozrzucone na znacznym obszarze willowych wzgórz. Pogrzeb wyznaczono na sobotę. Na razie zakwefiona wdowa i śmiertelnie poważny wiceprezes przyjmowali kondolencje w salach recepcyjnych na dwunastym piętrze.

Szefowa sekretariatu nie płakała. To nie należało do zakresu jej obowiązków. Ale niewiele brakowało, aby zawodowy uśmiech zniknął na dobre z jej twarzy, gdy w pewnym momencie zorientowała się, jak wyglądają przedpogrzebowe „konferencje” wdowy i wiceprezesa na służbowej kozetce w małej sypialni obok gabinetu zmarłego szefa. Ech, żeby ta kanapa umiała mówić – zwierzenia autorskie barona de Sade i kawalera Casanovy okazałyby się dość wstrzemięźliwe, choć prawdę powiedziawszy, Walter przedkładał nad wyszukaną perwersję zdrowe tradycyjne sposoby, tyle że ze stale zmieniającymi się partnerkami…

Szybko jednak spokój powrócił na twarz Magdy. Co z tego, że WIEDZIAŁA. Na jej biurku piętrzyły kolejne orzeczenia o naturalnych przyczynach katastrofy, wywołanej nagłym rozhermetyzowaniem się kabiny pilotów. Żadnych konkretnych dowodów na sabotaż, a tym bardziej spisek, nie miała. Poza tym doskonale zdawała sobie sprawę, że ciekawi żyją krócej.

Zuzanna znalazła się na miejscu katastrofy nazajutrz po wypadku. Przyleciała najbliższym samolotem. Nie bardzo zastanawiała się nad powodem swego przybycia. Nie ustąpiły jeszcze skutki wczorajszego oszołomienia narkotykami. A jednak chciała tu być… Spacerowała więc tam i z powrotem po wzgórzu przypominającym teren przeznaczony pod zwałkę śmieci, nie nagabywana ani przez zapóźnionych reporterów, ani policjantów, spokojnie inwentaryzujących szczątki. Co pewien czas patrzyła na położone w dolinie miasto i na przypominający gigantyczny monolit graniastosłup Mega-Buildingu. Tak zeszło jej do wieczora. Gdzie posiała torebkę z pieniędzmi i prochami nie wiadomo. Dopiero koło ósmej głodna ruszyła ulicą w stronę dzielnic rozrywkowych… Bezmyślnie przyglądała się mijanym wystawom, gablotom kinowym i barwnym neonom. Jakiś pajac reklamujący najnowsze prądy w przemyśle spożywczym uraczył ją puszką galaretek. Przyjęła. I szła dalej.

– Pójdziesz ze mną, siostro? – usłyszała nagle cichy głos za sobą…

Obejrzała się. Mówiącym był mężczyzna w dżinsach i brudno-żółtym żakiecie. Musiała go już chyba kiedyś widzieć, chyba – niedawno, ale kiedy?… Ta wątła bródka, włosy wygolone w krzyż…

– Chodź, siostro, posłuchasz głosu prawdy – mówił łagodnie, pociągając ją w stronę dyskoteki, na której wisiało ogłoszenie: „Wieczorek odwołany – dziś prelekcja CZAS POKUTY”.

Poszła bez słowa.

6. Walter

Najpierw w mój mózg o fakturze gigantycznego, zmasakrowanego sznycla załomotało sto tysięcy drobnych młoteczków. Potem zawirowały czerwone krążki. Za jakiś czas dołączyła do tych wrażeń dziwna ociężałość nóg, a na koniec wszystko nagle ustąpiło. Otworzyłem oczy. Oślepiło mnie jaskrawe słońce i na dłuższą chwilę cofnąłem się na powrót w purpurowy mrok. Odchyliłem głowę w bok i ostrożnie odemknąłem jedno oko. Na nieskończenie niebieskim niebie szybował jakiś ptak. Dobrze! Oglądałem niebo zdecydowanie od dołu. Żyłem. Zaraz potem moje zmysły zaatakowały dziesiątki doznań, które od razu mogłem zdefiniować i uporządkować. Zapach świeżego siana i jego szorstkość pod głową, dziwne odgłosy przypominające beczenie jakichś zwierząt, znów szybujący ptak i niebo…

– No i jak się pan czuje, młody człowieku? – spoza kadru doleciał mnie głos przyciszony, trochę gderliwy, ale na swój sposób sympatyczny.

Chciałem coś powiedzieć, ale gardło miałem zaschnięte, więc wyszło mi tylko nieskładne stęknięcie…

– Proszę się nie bać, jest pan zupełnie bezpieczny… a najważniejsze, że będzie pan żył… Może chce się pan czegoś napić?

– Pro… szę!

Rozmówca, który pochylił się nade mną, odziany był na biało, ale nie okrywał go fartuch lekarza… Na gołe ciało narzuconą miał samodziałową szatę z wełny. Nie był stary, ale bujną brodę i imponującą czuprynę gęsto przestębnowała siwizna.

„Cholera, pan Bóg!”, przemknęło mi.

Szpakowaty widać odgadł moje myśli, bo uśmiechnął się i rzekł ni to chełpliwie, ni rozbrajająco:

– Na imię mam Jeremiasz… – tu podsunął mi naczynie. – Napij się, synku…

Przełknąłem, spodziewając się w najgorszym razie kruszonu. Natychmiast, jak szybkobieżna winda, żołądek podjechał mi aż pod przełyk. Z trudem zapobiegłem wylaniu się jego zawartości.

– Ccco to za świństwo? – wykrztusiłem.

– Nie lubi pan koziego mleka?… No to proszę, tu jest woda… Łyknąłem. Woda była okropna, chłodna, bez smaku, niegazowana.

– Gdzie ja jestem, panie Jeremiaszu?

– U mnie! – powiódł ręką dookoła, a ja uniósłszy się nieco na posłaniu, pobiegłem wzrokiem za jego gestem. Wokół piętrzył się mur zieleni, w którym przerwy stanowiły wyloty jakichś ścieżek, trzcinowy szałas, kamienny zbiornik na wodę… Obok, na nasłonecznionej polance, pasło się parę kóz. Słońce stało wysoko… Chciałem spojrzeć na zegarek i elektroniczny terminarz… Ale nic takiego nie znalazłem. Leżałem nagi pod tkaniną przypominającą suknię starego.

– Która godzina?

– Będzie koło południa.

– Do diabła, strasznie późno. Miałem na dziś program napięty co do minuty… o pierwszej konferencja w United Sindical…

– I tak jest już za późno. Spał pan dwa dni…

Spokój, z jakim ten groteskowy typ wypowiadał te przerażające zdania, doprowadził mnie do furii. Czułem, że zaraz dam mu w zęby. Usiłowałem powstać, ale nie udało się i padłem ciężko na leże.

– Obie nogi miał pan złamane – wyjaśnił. – Ale złożyłem je… dałem łupki i obłożyłem gliną. Zrosną się. Tylko musi to potrwać.

Śmieszne – ten człowiek najwyraźniej nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia. Postanowiłem wielkodusznie wybaczyć mu jego nieświadomość.