Выбрать главу

Szczepan Twardoch

Epifania wikarego Trzaski

Ewie i Marcie

Szarzejące na horyzoncie niebo przygotowywało się do przyjęcia świtu. Listopadowy przymrozek ściął ziemię, pokrył szronem szyby samochodów, trawę i drzewa, na których wisiały jeszcze resztki liści, i sprawił, że powietrze straciło przejrzystość, wypełniając się zmrożoną mgłą. Z dachów w niebo patrzyły muskularne kominy, wyrzucające żółty, biały i czarny dym, który, mieszając się jak na malarskiej palecie, zawisał pięćdziesiąt metrów nad ziemią i ścielił się, w pasmach i kłębach, niczym groteskowa kpina z babiego lata.

Ojcowie rodzin, których ryk budzików wyciągnął spod puchowych pierzyn, od oddychających spokojnie szerokobiodrych żon, zapalali pierwszego papierosa w piwnicach, wrzucając kolejne łopatki węgla w przygasłe lub ziejące czerwonym żarem czeluście pieców ceo. Ich żony zakreślały znak krzyża i na wpółprzytomne, klapiąc papciami po lastryku, szły do kuchni, wyciągały z lodówek ser, kiełbasę i masło, kroiły chleb, gotowały wodę na kawę i zawijały kanapki w papier.

Skrzypiały kłódki i drżały kraty otwieranych sklepów. Zapach świeżego chleba wypełzał z rozgrzanej piekarni. Pod pociągnięciami plastikowych skrobaczek szron płatami schodził z szyb golfów, lanosów, polonezów i maluchów, a kopulujące z cylindrami tłoki rozgrzewały olej stężały w silnikach. Monotonną mantrą nawoływały się gołębie z odległych gołębników, a wróble wypełniały powietrze poćwierkiwaniem. Pod ziemią, w chodnikach i szybach, szychta nocnej zmiany zamieniała się w fajrant.

Józef Lompa, zwany Poniedziałkiem, pakował do torby śniadanie – dwa razy tyle kanapek co zwykle. Panna Aldona, gospodyni, z fatalistycznym spokojem pompowała dętkę swojego roweru wigry 3, z której znowu urwisy z dołu spuściły powietrze. Andrzej Zieliński, proboszcz, nie miał ochoty wychodzić z ciepłego łóżka, patrzył więc na zagrzybiony sufit i martwił się, skąd weźmie pieniądze na remont dachu plebanii. Kownacka, nauczycielka matematyki cierpiąca na bezsenność, z zapałem wypisywała obelgi na internetowym forum. Gerhard Pikulik wrzeszczał w komórkę, besztając swojego pracownika, kierowcę spóźnionego autobusu relacji Gliwice-Hamburg-Gliwice. Celinka Gwóźdź, anglistka, daremnie próbowała wzbudzić pożądanie w rozespanym mężu. Teofil Kocik, wariat, kończył doić krowę i obawiał się, czy nie spóźni się do kościoła. Jadwiga Oleksiak, dyrektor szkoły, z trudem wciągała majtki wyszczuplające. Młodzież szkolna spała w najlepsze, z cichą nadzieją, że tego dnia świat się nie zbudzi.

Zastępujący kościelnego elektroniczny automat uruchomił mechanizm dzwonów, których bicie, wzywając na mszę, poniosło się po dziurawych ulicach, między ogródkami, po zmarzniętych ugorach, między ścianami blaszanych garaży, przez siatkowe płoty, rachityczne zagajniki i nieużytki, wciskając się do domów przez dźwiękoszczelne okna.

Wraz z biciem dzwonów rozproszone ciężkimi chmurami światło wydobyło z ciemności surową bryłę starego kościoła, barokowego stylem pozbawionym wszelkiej frywolności, spokojnym i statecznym – figura charakteru ludzi, którzy się w nim co niedzielę zbierali. Na kalenicy ceglastorudego dachu przysiadły wróble, wygnane z zacisznych zakamarków wieży przez grzmiący spiż.

W środku budzącej się w sklepach, piekarniach i urzędach wsi zapłonęły kościelne okna światłem elektrycznych żyrandoli.

Bóg patrzy! na swoje Drobczyce.

W oświetlonym kościele sinoniebieskie ciało zdekapitowanego Jana Chrzciciela tryskało równą strugą krwi, a głowa w ręku kata wznosiła oczy ku niebu. Odziana w rokokową suknię Herodiada uśmiechała się z satysfakcją, oprawca jeszcze dzierżył miecz. Ściemniały werniks dodawał barokowemu obrazowi mrocznego nastroju, tylko muślinowe szaty kobiet i bladość martwego ciała rozjaśniały ciemności lochów.

Starszym braciom z wieży zawtórował mały dzwonek na sznurku, przy wyjściu z zakrystii. Pociągnięty rączką ministranta, obwieścił początek mszy nielicznym parafianom, którzy przyszli w poniedziałek do kościoła. Młody ksiądz przyklęknął przed ołtarzem, ciężkim spojrzeniem obdarzając malowidło z patronem kościoła. Zaspany ministrant klęknął za nim, po czym obaj zajęli przynależne im miejsca.

– Miłość Boga Ojca, łaska naszego Pana Jezusa Chrystusa i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi! – zaśpiewał ksiądz.

– I z duchem twoim – odpowiedziały babcie i Kocik. Poranna Msza Święta w kościele parafialnym pod wezwaniem Ścięcia Świętego Jana Chrzciciela w Drobczycach rozpoczęła się. Wierni, czyli lud, wystąpili, jak zwykle, w liczbie dziesięciu osób. Ksiądz wikary Jan Trzaska, zwany przez parafian księdzem Janeczkiem, a przez starszych „nowym kapelůnkjym" [1], przeprosił w duchu Pana Boga za swoje grzechy, odczytał intencję, po czym rozpoczął Confiteor.

–  Uznajmy przed Bogiem, że jesteśmy grzeszni, abyśmy mogli z czystym sercem złożyć Najświętszą Ofiarę – wyśpiewał swoim czystym głosem, o którym starsi mawiali: „Kapelůnek to śpjywajům tak pjyknie, že aže Matka Bosko na figuře śe śmjejům, jak go suyšům" 2.

Kiedy wierne niemrawymi głosami zaczęły swoje „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i wam, bracia i siostry…", wikary, wzbudziwszy w sobie szczery żal za grzechy, pozwolił na kilkanaście sekund myślom odlecieć, podczas kiedy wargi bezwiednie wypowiadały jak co dzień te same słowa. Ksiądz Janeczek myślał o śniadaniu, którego nie zdołał przełknąć, bo obudził się o kwadrans za późno i ledwie zdążył na mszę. Miał nadzieję, że proboszcz nie zeżre mu dwóch kiełbasek śląskich, które z myślą o śniadaniu ukrył na najniższej półce lodówki. Proboszcz może nie zeżre, ale jak panna Aldona je znajdzie, to niechybnie je proboszczowi wkroi do jajecznicy, mrucząc: „Přeca farořowi śe bardźyj noležy wušt do smažůnki anželi kapelůnkowi" 1. Psiakrew. I będzie trzeba iść do spożywczego, po jakiś serek albo coś innego, byle niedrogiego. Po śniadaniu siąść i szybko odmówić laudesy, których nie zdążył przed mszą, a potem zaraz do szkoły. Po szkole może trochę spaceru, może wróciłby przez las, ładny, późnojesienny dzień dzisiaj, może w lesie odmówiłby sobie brewiarz znowu, jakoś tak fajnie, przysiadzie sobie na pniaku, popatrzy na resztki kolorowych liści i wzniesie myśli do Pana, potem na farę na obiad, zignoruje gderanie panny Aldony i ucieknie do pokoju. Nie, psiakrew, poniedziałek, dyżur w kancelarii. Posiedzi więc te dwie godziny w kancelarii, może nikt nie przyjdzie, po czym pójdzie do siebie, do pokoju. Włączy komputer i wróci może do artykułu do „Gościa Niedzielnego", o inkulturacji, który miał skończyć miesiąc temu. Albo poczyta coś, może Augustyna, albo, jeżeli nie będzie miał siły na nic, to jakąś głupotę. Ostatnio w mieście kupił sobie w taniej książce kilka tandetnych powieści, dobrych do wieczornego odprężenia. Potem odmówi nieszpory i kiedy usłyszy, że faroř kładzie się spać, a gospodyni poszła do domu, przepnie wtyczkę z telefonu do modemu i połączy się na parę minut z netem, ściągnie e-maile od przyjaciół, chyba że znowu nic nie będzie, bo kto o nim jeszcze pamięta, rozłączy się, odpisze na wszystkie, połączy się znowu i wyśle. A może przy śniadaniu wrócić znowu do kwestii stałego łącza? Może, jakby Aldony nie było, bo przy niej to zaraz kończy się gderaniem, że po co księdzu te komputery, niech ksiądz lepiej się różańcem zajmie.

Smutne brązowe oczy młodego Kocika wpatrywały się w księdza Janeczka z wyrzutem. Psiakrew, zagapiłem się! – pomyślał.

вернуться

[1] nowym wikarym (Wszystkie przypisy pochodzą od Autora).

вернуться

2 Wikary śpiewa tak pięknie, że aż figura Matki Boskiej się śmieje, kiedy go słyszy.

вернуться

1 Przecież proboszczowi bardziej należy się kiełbasa do jajecznicy niż wikaremu.