A jednak, to nie sen, tylko po prostu moja głowa pomieszała sen z jawą, otworzyłem nagle drzwi na drugą stronę – ryknął Morrison, zawył syntezator, rozjęczała się gitara, kiedy wspomnienie piosenki Doorsów rozległo się pod kopułą kapłańskiej czaszki. Ksiądz stał jak sparaliżowany, w bieliźnie, z sutanną w wyciągniętej ręce.
Przejdę przez drzwi do miłego białego pokoju w Tworkach albo, jak mówią tutaj, w Rybniku. W pokoju obok będzie kumpel Buddy, a po lewej imam, który gada z Mahometem. Będziemy się spotykać na kawce i obgadywać naszych znajomych bogów i proroków za ich plecami. Budda przytył ostatnio, zauważyłeś? No, takie wałeczki mu się porobiły na tym awatarze. A Mahomet się obraził, że nazywają go pedofilem. Może miała trzynaście lat, ale cycki miała – o, takie! A Jezus się ogolił, uwierzycie? Nie, no co ty mówisz? Ogolił się? No, powiedział, że spodobała mu się późnorzymska ikonografia. I zrobił sobie trwałą, żeby mieć takie loczki właśnie, jak na tamtych przedstawieniach. Panie Boże, co za myśli po głowie mi chodzą?
Przestałem być właśnie zdolny do pełnienia posługi kapłańskiej, muszę iść do psychiatry i napisać list do biskupa.
– Niech ksiądz nie ględzi, tylko biegnie na śniadanie. Ma ksiądz misję.
Posłusznie założył sutannę i zszedł na dół. Jeszcze na schodach usłyszał głos gospodyni.
– Kapelůnku? Tyn karlus, tyn gupi, Koćik, pamjyntoće go? Do Glywic do špitala go wźeńi… 1
Nie odpowiedział, bo co miał odpowiedzieć? Usiadł przy stole i spojrzał na pannę Aldonę krzątającą się przy kuchni.
I zobaczył ją, Aldonę Szyndzielorz, w całym jej człowieczeństwie.
Mała Aldonka siedzi z matką w piwnicy, wtulona w śmierdzącą starymi kartoflami matczyną kurtę. Przez brudne szybki piwnicznego okienka patrzą na mielące ziemię gąsienice czołgów, koła samochodów i buty z chromowej skóry, buciory sowieckich żołnierzy, prących na Zachód w swojej wielkiej, ojczyźnianej wojnie. Ksiądz Janeczek czuje, że gdyby mocno się skupił, dostrzegłby za każdą z tych par butów człowieka, istotę ludzką (starik Wołodia, w Saratowie, drżącą dłonią naciska przyciski w pilocie, poszukując na kanałach serialu, który zastępuje mu życie), ale odsuwa to i wraca do Aldony. Siedzą w piwnicy, Aldona strasznie się boi, siedzą już drugi dzień, a strach w końcu przychodzi, ma karabin z bagnetem, którym otwiera krzywe drzwi komórki. Mama odpycha Aldonę, wstaje i wychodzi do czerwonoarmisty. Aldona ma czternaście lat, więc dokładnie rozumie, co dzieje się obok, na barłogach, na których sypiają, od kiedy front przyszedł na Śląsk. Mama wraca i nie patrzy córce w oczy.
Peron na banhofje w Gleiwitz, wracają jeńcy z Francji, wraca tata. Stoją obie, w końcu, w rozsuniętych drzwiach wagonu pojawia się kochana twarz w szarym mundurze.
Pochód. Avanti popolo! Alla riscossa! Bandiera rossa, bandiera rossa! Avanti popolo! Alla riscossa! Bandiera rossa trionfera! Aldona lubi pochody, kolorowe flagi, wesołe pieśni. Avanti popolo! Wyklęty powstań ludu ziemi! Ma już siedemnaście lat i podoba jej się ten niespożyty optymizm, chęć pójścia do przodu, traktory, co zdobędą wiosnę, robotnice, niech żyje!, wraca z tym do domu, niosąc pod pachą portret Stalina. Ojciec wyrzuca portret przez okno, cienkie szkło z ramki rozsypuje się na betonowych płytach. Tutaj nikt nie doniesie na milicję. Przekłada ją, siedemnastoletnią pannicę, przez kolano i spuszcza lanie. Przynajmniej tę ostatnią, najważniejszą bitwę – o duszę swojej córki – wygrywa z bolszewikami. Aldona, upokorzona, wściekła i zapłakana ucieka do pokoju.
Siedem lat później stoją z matką przed kopalnią KWK Gliwice. Obie czekają. Matka czeka na swojego męża i na Gerda, narzeczonego Aldony, pracowitego, dobrego chłopaka, który nie pije, nie włóczy się i kocha jej córkę. Aldona czeka na ojca i na swojego narzeczonego Gerda, który jest delikatny, miły, przynosi jej kwiaty z łąki, nie klnie i nie włóczy się z kamratami. Obok, przez kopalnianą bramę, przejeżdżają na sygnale karetki, jedna za drugą, jedna za drugą. Na plac, wsparci na ramionach ratowników, wychodzą górnicy, brudni i zakrwawieni. Potem już tylko leżą na noszach. Płacz. Płacz. Beč, dźouško. Beč, po tatulku – rząd otwartych grobów, orkiestra dęta, nadymają się policzki dmącego w tubę Gerdowego brata i po tych nadętych policzkach z trudem, powoli spływają łzy i znaczą białymi ścieżkami czarne sukno munduru, drżą czerwone pióropusze, łzy z księżowskiego kropidła spadają na rząd jasnych trumien. Beč, frelko, po tym abštyfikanće, co ća tak chćoú, že fedrowoú i w ńydźela. bo se porachowoú, že jak śe bydźe budowoú, to mu geltaku ńy stykńe, a přeca muśi mjeć chaúpa, jak śe chce wźůnć tako gryf no dźouška. 1 Trumna kołysze się na białych pasach i zsuwa się w brązową glinę grobu, pasy opadają i zostają wyciągnięte z jednej strony, księżowska łopatka zrzuca grudę ziemi, która z plaskiem uderza o wieko trumny, brat Gerda nadyma policzki, dmie w tubę z całych sił.
Aldona klęczy w kościele, na zimnej posadzce, gniecie kolana w cienkich rajstopach. Nie chce wracać do domu, w którym wdowa przyjmuje kandydatów na drugiego męża. Nie chce nikogo innego. Drwiny koleżanek pchających wózki, prowadzących dzieci do kościoła, kiedy Aldona jedzie rano na rowerze, na plebanię. Księżowska kochanica. Stary proboszcz spoglądający na młodą gospodynię jak na córkę, a ona myśli o swoim jałowym łonie, które nie wydało na świat dziecka, które nigdy nie poczuło mężczyzny, bo wzbraniała Gerdowi dostępu do siebie, a on nie nalegał – gdyby wiedziała, wzięłaby wtedy ten grzech na swoje barki, a cały świat wyglądałby inaczej. Jej piersi, jeszcze młode, które nigdy nie karmiły, nie dały mleka, a na to przecież Bóg je stworzył. I dzieci, dzieci, dzieci, mali chłopcy, maleńkie dziewczynki z kokardami, karne i rozbrykane, głupie i mądre, ciociu, pani Aldono, proszę panią, cioteczko, nawet Aldono, ale żadne nie powie do niej „mamo", „mamusiu". Aldona, kobieta, zginęła w kopalni, schowana na biało-czarnej fotografii w portmonetce Gerda, wgniecionej w chłopięce ciało ciężarem setek metrów sześciennych skał, pochowano ją na drobczyckim cmentarzu i zgniła w brudnej glinie.