Nadchodzi spokój, zmącony tylko krótką rozpaczą, kiedy przemija klimakterium i prawda, którą znała, zostaje brutalnie objawiona: nie ma Aldonki, kobiety, dziewczyny, jest panna Aldona, księżowska gospodyni, stara baba, poskrzypująca pedałami od roweru każdego dnia, na tej samej trasie, Wiejska, Majowa, w lewo w Skrzyneckiego, pod farę.
Kolejne wydarzenia nie następowały po sobie – Janeczek widział je tak, jak tworzyły pannę Aldonę, człowieka, stanowiąc przyczynę i fundament tego, kim jest teraz. Historia, intensywna na początku i słabnąca z czasem, określa nadzieje i pragnienia: skromne poświęcenia, tak ogromne, że aż niedostrzegalne, oddanie się w opiekę Bogu (łomot gąsienic czołgu i myśl, że wysoko jest ktoś potężniejszy niż największy z sowieckich czołgów), pragnienie porządku, troska o pieniądze, obojętność na to, co powiedzą ludzie, ten nowy wikary, którego w zasadzie lubi, niechby tylko porzucił swoje warszawskie przyzwyczajenia i nauczył się szanować jedzenie, oszczędzać… Tylko ten ból w biodrze, promieniujący, czasem uśpiony po to tylko, by mógł zbudzić się znienacka, przeszywając ciało. Chrząstka i maź wyścielające panewkę kości biodrowej martwieją i z każdym ruchem wycierają się coraz bardziej, coraz mocniej drażniąc końcówki nerwów, którymi biegną do mózgu te małe szpileczki ukłuć i wielkie kolce uderzeń.
– Zjyće krajiček chlyba z tustym na śńodańe, kapelůnku? 1 – panna Aldona odwróciła się do księdza Janeczka i dostrzegła nagle, że ksiądz się zmienił. Nie zagryzał nerwowo warg, nie bębnił palcami na stole, nie kręcił guzikiem od sutanny, nie cofał wzroku. Ksiądz wikary promieniał. Miał jasną twarz, delikatny uśmiech i spokojny, pełen miłości wzrok. Pomyślałaby normalnie, że może wypił kwaterkę przed śniadaniem albo zakochał się w jakiejś smarkuli, ale jakoś wiedziała, że to nie to.
– Dobře dźiśej wyglůndoće, kapelůnku. Ukraúa bych wům ta šnita, pra? Bůúnkawa bydźeće pjyli? 2 – pytała spokojnym, nawykłym do zrzędzenia głosem.
Ksiądz Janek nie odpowiedział, tylko wstał i dotknął biodra panny Aldony.
Przez pierwszą sekundę pomyślała, że zwariował i zaczyna się dobierać do siedemdziesięcioletniej baby. Potem – drwi sobie. Odkrył wszystkie smutki, jakie spoczywały w jej sercu, i postanowił sobie zażartować z jej uschniętego życia. Ale w trzeciej sekundzie, gdy wikary zabrał rękę, a za jego ręką odszedł ból i poczuła, jak jej stawy wypełniają się znowu chrząstkami i smarującą je mazią, stają się elastyczne, mocne i pewne, nagle zrozumiała, że ksiądz Janek ją uzdrowił. Chciała mu jakoś podziękować, wyrazić zdziwienie, postanowiła nawet, że powie to uroczyście, najlepszą literacką polszczyzną, na jaką ją stać, ale zanim dobrała słowa, ksiądz chwycił kawałek chleba ze smalcem, który właśnie smarowała, i wyszedł do szkoły.
Nie zapiął płaszcza, za ciasny biret niósł w ręce razem z teczką, nie dopiął sutanny, w prawej, wolnej dłoni ściskał komórkę i kciukiem przesuwał niebieskie podświetlenie na zapisanych w telefonie numerach, z pozycji na pozycję. Oto baza danych ludzi, do których mogę zadzwonić, obok siebie zwierzchnik z kurii, brat, kolega z liceum, dentysta, ojciec, profesor z seminarium. Do kogo może się odezwać? Księże profesorze, mam prywatne objawienie, Chrystus wraz z archaniołem Michałem, obaj noszą ciekłokrystaliczne ekrany na przedramionach. Nie, proszę księdza, nie zwariowałem. Nie, oczywiście, że nie może zadzwonić do swojego dawnego mentora. Boże, jak zimno jest.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Oderwał oczy od ekraniku komórki. Babcia, której nazwiska nie pamiętał, w futrzanej czapce z nutrii – czapkę pamiętał, taka czapka siaduje w drugiej ławce po lewej stronie na porannej niedzielnej mszy. Starannie i przesadnie wymówione „ę". Do księdza wypada mówić po polsku, tak jak do urzędnika. Zwieńczona czapką kobiecinka w staroświeckim płaszczu zaciskała dłonie na kierownicy roweru damki, na którym nigdy nie jeździła, prowadząc go tylko. Zastępował jej laskę i koszyk na zakupy. O dzwonek zaczepiła emaliowaną bańkę na mleko. Była zgorszona, czuł to – cóż to za nowomodne zwyczaje, kapelůnek po wsi chodzům, mantel ńy zapjynty, kśynžowsko mycka w rynce… 1 Patrzyła z dezaprobatą na telefon w ręce księdza – fto to widźoú, pjyrwyj tego ńy byúo, coby kśůndz z takim aparatym po ceśće chodźyli… 2
Janek stał, wmurowany pozdrowieniem, które usłyszał, i uczuciami, których doświadczył razem z babcią. Niemalże poczuł złość na samego siebie, że idzie z komórką w dłoni, gorsząc parafian. Pomyślał nawet, że ta rodzajowa scenka aż prosi o bystry obiektyw fotoreportera „National Geographic" – młody ksiądz z komórką w łapie i stara babcia z bańką na mleko na kierownicy. Prawie się roześmiał.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powtórzyła starowinka z naciskiem i wyrzutem, a księdzu Jankowi odechciało się śmiać.
– Na wieki wieków – odpowiedział powoli.
Babcia zacisnęła usta, siateczka zmarszczek na jej twarzy ściągnęła się, jak poruszona wiatrem pajęczyna. Potrząsnęła z przyganą głową i pchnęła dalej swoje jarzmo, swój rower na sflaczałych oponach, aby wnuki dostały mleko do śniadania.
Ksiądz dał się ominąć i podniósł znowu komórkę do oczu. Zziębnięty ekranik flegmatycznie odpowiadał na kliknięcia -w końcu na niebiesko zaświecił się wpis – „Tata". Co ja mu powiem? Nacisnął „wybierz połączenie" i przytknął zimny plastik do ucha. Wraz z jęknięciami sygnału jego wola rozmowy pobiegła przez eter i kable do Warszawy, poruszając elektroniczny dzwonek w bezprzewodowym Siemensie, który z bratem kupili ojcu na urodziny. Tata odrywa się od porannej gazety, zmienia okulary z tych „do czytania" na te „do patrzenia" i podchodzi do bazy, na której zawsze leży słuchawka, jakby przypięta do niej była niewidzialnym kablem. Podnosi słuchawkę i przygląda się jej starannie, odnajduje duży przycisk z ikonką słuchawki i naciska go wskazującym palcem lewej ręki. Sygnał milknie, chwila szumu, kiedy podnosi słuchawkę do ucha, nie ruszając się od stolika.
– Andrzej Trzaska, słucham. – Suchy i konkretny głos taty. Tato, który nawet flanelową koszulę zapinał pod szyję. Tato, dla którego akt pastowania butów był demonstracją przynależności do cywilizacji. Tatko z siwym angielskim wąsem, strzyżonym co dwa dni, z gładko wygolonymi policzkami (rano i wieczorem, Jasiek, mężczyzna goli się rano i wieczorem). Tatko w przeraźliwie niemodnych spodniach, które nosi tak, jak angielski następca tronu nosi swoje tabaczkowe spodnie do fraka. Tatko, którego artykuły o agentach kiedyś ukazywały się w niszowych pisemkach, łaskawie niedostrzeganych przez politycznych przeciwników taty; tego taty, który teraz milczy, ale jego głosem mówi już mainstream (nie, tatko nie użyłby tego słowa)…
– Cześć, tato. Janek z tej strony.
Uśmiecha się, cieszy się, że słyszy swojego syna – księdza.
– Cześć, Jaśku. Jak to dobrze, że dzwonisz. Co u ciebie? U mnie był wczoraj Jóźwiak, przyniósł mi koszyk swoich jabłek. Wiesz, jak mu się malinówki udały? Może ci prześlę kilka, chciałbyś? Owinę każde w papier i zapakuję w trociny. Jóźwiak mówi, że sypie pod drzewa kurzyniec, dlatego takie dobre. Ale ja wolę, żeby jabłka były gorsze nawet, niż miałbym taki smród w sadzie znosić…
– Tato…
– No co, Jaśku, opowiadaj. Jak tam u ciebie, na tym Śląsku? Inaczej niż w Warszawie, nie?
I co ja mam ci, tata, powiedzieć? Ze jak chodzę po kolędzie, to dziadki mi pokazują albumy, w których dumnie prężą chłopięce piersi w feldgrau, udekorowane niemieckimi krzyżami i medalami – bo mi ufają, bo jestem księdzem. I że to są moi parafianie? I że nie mogłem w to uwierzyć, tak jak nie umiałbym uwierzyć, kiedy pokazywaliby mi zdjęcia samych siebie za młodu w kostiumie pirata? Ze dziadek się w grobie przewraca, gdziekolwiek ma ten grób, zagrzebany razem ze swoim stenem pod gruzami tej Warszawy, co jej nie ma – przewraca się w grobie, bo jego wnuk jest duszpasterzem Niemców – a może niemców, małą literą, jak się po wojnie pisało.