To ci mam powiedzieć, tata? Opowiadałem ci to już tysiąc razy, bo tym jeszcze mogę cię wzruszyć, możemy razem pogadać, pozałamywać ręce, a ty po raz tysięczny i pierwszy przygładzisz wąsy i powiesz mi parę mądrych zdań, że muszę to zrozumieć, że to mogą nawet być porządni ludzie, że nie każdy z nich zgłaszał się na ochotnika przecież, że nie każdy miał wybór. I takie tam różne, jak zwykle.
Nie, tato, standardowa historyjka nie załatwi dzisiaj konwersacji ojca z synem. Muszę ci powiedzieć, że objawili mi się Chrystus i archanioł Michał i że teraz mieszkają w mojej szafie.
– Tato, ja… Mam problem, tato. To dziwnie zabrzmi, ale…
– No mów, Jaśku, mów. Ale wiesz, dzisiaj z rana, chociaż był przymrozek, wyzbierałem jeszcze trochę jabłek. Jeszcze dobre, jonatany i starkingi. Może ci poślę, co? W gazetach nawet się nie poobijają za bardzo.
– Tato, nie chcę jabłek… Muszę ci coś opowiedzieć.
– To opowiadaj, synku, mów. Tylko czekaj, bo się wiadomości w radiu zaczynają, zrobię głośniej.
Nie, no to przecież jest bez sensu.
– Tato, wiesz co, zadzwonię później, to nic pilnego. Trzymaj się, cześć – powiedział w końcu to, co, jak wiedział od początku tej rozmowy, i tak musi powiedzieć.
– Dobrze, zadzwoń, syneczku. Do widzenia.
W głośniku komórki ciche brzęknięcie oznajmia, że pan Andrzej Trzaska senior, legenda radykalnej opozycji antykomunistycznej, zamieszkały w Raszynie, zakończył rozmowę.
Janek został na zimnej drodze do szkoły, w rozpiętym płaszczu, z biretem i teczką w jednej ręce i bezradną komórką w drugiej. Komórką pełną numerów znaczących trakty do uszu różnych ludzi, bliskich i dalekich, komórką pełną numerów, z których żaden mu nie pomoże. Przecież do brata nie będzie dzwonił.
Samotny płatek śniegu skrystalizował się w chmurach wokół jakiegoś pyłku, urósł w zamarzającą wodę i zsunął się powoli, przez zimne powietrze, w dół, aby osiąść na włosach księdza i stopić się od ciepła, które oddawała do atmosfery rozgrzana kapłańska głowa.
Żeby trzecia C uciekła z drugiej lekcji! I to z matematyki… A to przecież najlepsza, najmądrzejsza klasa. Pani Kownacka, zwana Kowadłem, odczekała dwadzieścia minut, wpatrując się w puste ławki, i postanowiła, że pozostałe dwadzieścia minut poświęci na kawę i lekturę „Twojego Stylu" w pokoju nauczycielskim. Wzięła dziennik pod pachę, wyszła z klasy, przekręciła klucz w zamku i wpadła na magister Rotter, polonistkę.
– Trzecia C uciekła z matematyki – stwierdziła pani Kownacka, a jej głos rozległ się donośnym echem w pustym korytarzu.
– Niemożliwe… U mnie też nie ma nikogo – odpowiedziała polonistka, nieco zaskoczona, i jej również zawtórowało echo.
Z sali 208 wyszła nowa nauczycielka angielskiego, pani Ce-linka.
– Uciekli z lekcji – wyszeptała przestraszona.
– No to mamy chyba precedens, pierwsza w historii szkoły ucieczka całego gimnazjum – oświadczyła pani Kownacka.
– Trzeba by się im dobrać do skóry jakoś, ale pani dyrektor zapewne stwierdzi, że to nasza wina – dodała polonistka.
Na schodach z trzeciego piętra załomotały obcasy dyrektor Oleksiak.
Gdy oczom nauczycielek ukazała się już niewielka, okrąglutka i ruchliwa postać dyrektorki, obciągnięta przeraźliwie drogim, a zarazem okropnie brzydkim kostiumikiem w pepitkę i zwieńczona chmurą utlenionych włosów, zrozumiały, że stało się coś poważnego. Magister Oleksiak musiała widocznie przegalopować całą długość korytarza na piętrze, bo teraz, zaczerwieniona, nie mogła złapać tchu, wskazywała tylko palcem na okno, drugą dłoń położywszy teatralnie na piersiach.
Nauczycielki na wyścigi przypadły do okna wychodzącego na szkolne boisko. Na asfaltowej płycie zgromadzili się chyba wszyscy uczniowie. Stali w bezładnej masie, otaczając księdza Janeczka, który, na podwyższeniu zaimprowizowanym z gimnastycznej skrzyni, stał i przemawiał cichym głosem. Uczniowie, jak nigdy, stali prawie bez ruchu, zupełnie bezgłośnie -przez uchylone okno nie dobiegał nawet szmer, dzieci słuchały jak zahipnotyzowane, z otwartymi ustami. Ksiądz mówił zbyt cicho, aby jego słowa mogły dolecieć na drugie piętro, ale bez wątpienia mówił coś, czego nigdy nie mówiła żadna z nauczycielek – coś, czego uczniowie naprawdę pragnęli słuchać.
– No i tak się kończy wpuszczanie klech do szkół – stwierdziła ponuro pani Kownacka, która dopiero w 1989 roku z wielkim żalem zdjęła ze ściany portret Lenina. – Zamiast oświecać dzieci, w szkole wciska im się nienaukową ciemnotę. I tak się to kończy.
– Zahipnotyzował je, czy co? – zapytała pani Celinka, która czuła nawet pewne podniecenie całą sytuacją.
– W każdym razie, bez wątpienia oszalał. Ale kiedy on je wyciągnął na to boisko? – zapytała magister Rotter.
– Miał dyżur na korytarzu – odpowiedziała matematyczka.
– Drogie panie, nie czas na pogaduszki! – wrzasnęła pani dyrektor, odzyskawszy nareszcie oddech. – Trzeba zrobić z tym porządek, za mną! – zakomenderowała i krokiem pełnym godności adekwatnej do powagi urzędu, jaki sprawowała, ruszyła ku wyjściu na boisko. Nauczycielki podążyły za nią. Magister Rotter z obawą, że z całego zdarzenia wyjdzie coś, co mogłoby zburzyć delikatny status quo, jaki trwał w szkole. Pani Kownacka z radością i nadzieją, że może wreszcie będzie okazja dobrać się klesze do skóry – w myślach układała już e-mail do „Nie", jaki wyśle dzisiaj wieczorem. Pani Celinka zaś, która z trudem znosiła seksualne niezaspokojenie – z narastającym podnieceniem, że w jej nudnym życiu, podzielonym między nudne lekcje, męża nudziarza i nudne koleżanki – wydarzy się wreszcie coś ekscytującego.
Pani Olesiak maszerowała, ramię w ramię z szuanami i rosyjskimi białymi generałami, po jej lewicy Rochejacquelein i Cathalineau, po prawicy Kołczak z Dienikinem. Obrońców Boga i monarchii wypełniały te same uczucia, które wypełniały pulchną pierś pani dyrektor. W bezładzie delikatna materia szkoły nie może funkcjonować. Ład jest najważniejszy. Gdyby niemrawy i otyły Ludwik XVI miał energię i determinację magister Gertrudy Oleksiak, rewolucja zostałaby zgnieciona w zarodku!
Kiedy zbliżyły się do ostatniego szeregu uczniów zgromadzonych na boisku, dyrektorka przystanęła i podnosząc dłoń, dała znać swoim podwładnym, że również mają się zatrzymać.
Spodziewała się, że kiedy podejdzie do tego przedziwnego konwentyklu, ktoś ją zauważy, przekaże wiadomość innym, po uczniowskiej masie poniesie się tak miłe dla jej dyrektorskich uszu „DYRA IDZIE!", wypowiadane tym uczniowskim szeptokrzykiem, będącym oznaką najwyższego szacunku i jednocześnie pilności komunikatu. I młodzież zastygnie, gotowa na spełnienie jej woli, z radością lub szemraniem, ale tak, jak ona chce.
Nic takiego jednak się nie stało. Dyrektor Oleksiak stała jeszcze chwilę, przekonana, że zaraz któryś ją zauważy, nagle jednak zdała sobie sprawę, że właśnie przekroczyła granicę śmieszności – oto jest tutaj, na boiskowym asfalcie, mała i okrągła w kostiumiku w pepitkę, a ta banda stoi do niej plecami, gapiąc się na księdza, który nic nie mówi, i nie zauważa jej – jej, Pani Dyrektor. Odwróciła się dyskretnie i sytuacja stała się jeszcze gorsza, bo jej podwładne nie przeoczyły upokorzenia, na jakie uczniowie narazili dyrektorkę.