Kiedy zeszła na najniższy poziom kawiarenki i zobaczyła swojego rozmówcę, zdała sobie sprawę, że się pomyliła. Jędrek Trzaska miał na sobie drogi garnitur od Bossa, który bezceremonialnie miął, rozwalony na poduchach. Dobry krawat, dobra fryzura, luz i pewność siebie. Słowem, oszołom typu B, groźniejszy i wredniejszy model. Takich też znała. Niektórzy z nich jeszcze kilka lat temu należeli do tego powszechniejszego typu, który dawał zabijać się śmiechem, jeszcze kilka lat temu to były nerwowe, jąkające się typki w za dużych albo za małych marynareczkach. Dopiero potem pokazali się ci atrakcyjni, z kasą i klasą. Towarzyscy, bywali – na bankietach i rautach, na salonach u – a czemu nie? – Sierakowskiego i innych, domy na wsi, żony cycatki, a potem udaje się taki do jakiegoś swojego ciemnogrodzkiego, radiomaryjnego guru i gada z nim jak gdyby nigdy nic, jakby nie należał do lepszego świata pięknych kosmopolitów, a guru ma łzy w oczach, tyś przyszłością narodu, synu. Albo jedzie taki z żoną i dzieciakami swoim volviakiem za dwieście tysięcy do kościółka, siada grzecznie w ławce między emerytowaną nauczycielką a kombatantem, składa łapki i wznosi pobożne oczka ku niebu. Tudzież w raybanach na nosie i koszulce z krokodylkiem la costa człapie na jakąś pielgrzymkę, pod szytymi na zamówienie koszulami ukrywa brązowy skrawek szkaplerza.
To w zasadzie nie jest fair. Jak świat światem, a przynajmniej od czasów króla Stasia, w tym kraju to my byliśmy piękni, z kieliszkami szampana w rękach, a oni powinni trzymać się korzeni, mieć rodzinę w Grójcu albo pod Koninem, po metrykę trzy dni wołami jechać, pocić się, wiązać krawaty tak, żeby kończyły się nad pępkiem, nie chodzić do fryzjera i pachnieć oldspajsem, w najlepszym wypadku. A ci pchają się na nasze salony, do naszych klubów… A w zasadzie nawet nie muszą się pchać, sami otwieramy im drzwi, zapraszamy ich -a oni, towarzysko wyrobieni i sprawni, wsuwają tartinki z kawiorem, biorą kieliszek Dom Perignon – i dawajże, homoseksualizm to choroba psychiczna, Che Guevara to lewacki zbrodniarz, Franco cacy, Pinochet cacy, Reagan cacy, Clinton be – a po trzecim kieliszku siedzi taki na kanapie (żona cycatka, jako dobra katoliczka, w domu dogląda dzieci i gotuje obiad na jutro), obok niego młode dziewczę, feministka-alter-globalistka, wpatruje się w gościa wielkimi oczkami i nieśmiało protestuje, kiedy ten, mając już dobrze w czubie, opowiada jej o Waffen-SS, Leonie Degrelle albo o rewolucji konserwatywnej, z miną starego freikorpsera i weterana, jakby to on sam ganiał po Berlinie z mauzerem w dłoni. Potem, oczywiście, idą na górę, koleś puszcza parę głodnych kawałków o Chateaubriandzie, ale laska go już nie słucha, bo już jest przyssana do rozporka, już wyłuskała co trzeba ze slipów marki Calvin Klein.
Usiadła na poduszkach. Przed Trzaską stało już nargile, z którego wypuszczał chmury pachnącego jabłkami dymu. Nie podniósł się, nie przywitał jej, patrzył tylko, rozmytymi oczami, raz za razem chowając się za białym dymem. Cham, pomyślała i postanowiła zacząć z grubej rury.
– Co sądzi pan o swoim bracie, który uzdrawia chorych na raka?
Uśmiechnął się do niej krzywo.
– Ze mógłby na tym zrobić świetny biznes.
Nie odpowiedziała uśmiechem. Wyjęła z kieszeni dyktafon i położyła na poduszce.
– Pozwoli pan…?
Wzruszył ramionami i skinął głową, nacisnęła „rec", czerwona dioda zamrugała. Małgosia zadała mu serię pytań – każde zbył. Wyłączyła więc dyktafon i zamówiła butelkę wina. Przesunęła poduszki, oparła się wygodnie, stuknęli się kieliszkami, a Małgosia zaczęła opowiadać o sobie. Czasami nie da się inaczej, to najlepszy sposób na otwarcie introwertyków – mało kto wytrzyma wynikający z zasady wzajemności nacisk na zrewanżowanie się tym samym. Opowiedziała mu więc. O redakcji, o ludziach, których łączy tylko niechęć. O swym pustym życiu – w zasadzie banały, o facetach, z którymi się pieprzy, bo nie ma nic lepszego do roboty, o pustym mieszkaniu, o wyścigu do żłoba w redakcji.
Mimowolnie i naturalnie przeszli na „ty".
Po kwadransie zdała sobie sprawę, że nie myśli o materiale ani o księdzu, tylko że się cieszy rozmową z miłym, inteligentnym facetem, który podaje jej ogień do papierosa i prawi komplementy. Siedzi swobodna, uśmiecha się i odrzuca kosmyk, który ciągle osuwa jej się na oczy. No, Małgosia, wróć na ziemię. Do rzeczy.
Trzasce zadzwoniła komórka, wyłączył ją bez patrzenia na wyświetlacz. Nachylił się ku Małgosi i chwycił ją za rękę – nie wycofała dłoni. Uniósł kieliszek.
– Za przeciwieństwa, które się przyciągają, pani Truman Capote.
Dotknęła swoim szkłem jego szkła, kieliszki brzęknęły, białe wino zadrżało i zostało wypite. Małgosia, Małgośka, do rzeczy.
– No to powiedz mi zatem, co myślisz o tym, co robi twój brat?
Powietrze stężało, wino w kieliszkach straciło smak, z twarzy Andrzeja zniknęła sympatia. Nie puszczał jednak jej dłoni – tyle że dotyk, wcześniej delikatny i pieszczotliwy, zgrubiał. Oczy mu zziębły.
– Słuchaj, laska. Mówili mi, że z ciebie kawał fajnej dupy, dlatego się spotkaliśmy. Mogę cię przelecieć, jeśli chcesz, ale o moim bracie nie będziemy rozmawiać. Ani o żadnych Chrystusach, co mu się niby ukazują.
Utkany z dymu, uśmiechów, wina i gestów nastrój prysł nieodwracalnie. Znowu siedzieli naprzeciwko siebie – dziennikarka z antyklerykalnego brukowca i oszołomski działacz. Trudno. Oczywiście nie będzie się obrażać za propozycję seksu, chociażby dlatego, że została podana w sposób uniemożliwiający jej realizację.
– Może w takim razie mogłabym porozmawiać z waszym ojcem?
Odstawił wino.
– Od ojca się odpierdol – warknął zmienionym przez wulgarne słowo głosem. – I tak nie będzie z tobą gadał, ale jeśli się dowiem, że go nachodziłaś, to inaczej pogadamy. Wracaj do pisania o klechach, co obmacują małe dziewczynki. Koniec widzenia.
Wstał, wyciągnął z portfela sto złotych, rzucił banknot na poduszki, jakby płacił dziwce, wsunął buty i wyszedł. I tyle, jeśli chodzi o wywiad z bratem bohatera jej wywiadu. Musiała pojechać na Śląsk.
„Fakty i Mity, tygodnik niekościelny", Małgorzata Kiejdus, dziennikarz, czy chce pan nam coś opowiedzieć o księdzu cudotwórcy? Ciągniemy za język. Czy ksiądz zbierał jakieś datki za swoje cuda? Czy spotyka się z kobietami? I przygważdżamy klechę – jakim samochodem jeździ ksiądz wikary? Czy przebywał kiedyś sam na sam z dziećmi? Czy może chętnie popija? No, niech się pan nie obawia, to przecież ludzka rzecz… Pytania zadajemy z sympatią, bez nienawiści, ludzie coś tam zawsze wypatrzą, sami katolicy przecież twierdzą, że każdy jest grzesznikiem. A ty, Małgosia, jesteś, powiedzmy, doczesną karą za grzechy kleru.
A tutaj, kurwości, nic. Poza nauczycielką, która po nią zadzwoniła – stara prukwa, zabytek Peerelu, żaden informator, bo izolowana we wsi – nikogo. Z kim by nie gadała, same superlatywy. Ksiądz wikary to drugi Jan Chrzciciel. Nie, drugi Chrystus. Zostanie papieżem, jak Jan Paweł II. Będzie żył wiecznie. Jest święty. Nigdy nie zgrzeszył. Kiedy się rodził, w szpitalu pachniało różami i Matka Boska ukazała się na szybie. Można się tego niby chwycić, dorzucić rameczkę o psychomanipulacji, że niby tacy ci ludzie ogłupieni, ale to nie ma tego powera, jak jakaś dupeczka na farze albo napchana kabza. I ci ludzie, jeszcze tacy życzliwi: niech pani zobaczy sama, ksiądz będzie uzdrawiał Kocika.
I, kurwa mać, dała się namówić. Schowała głęboko legitymację i aparat, pobiegła do samochodu i zmieniła designerskie kozaczki na szpilach na wygodne buty, zzuła mini i wciągnęła dżinsy, żeby nie błyszczeć jak diament na węglu, wśród tych Ślązaczek, które wyglądają, jakby do fryzjera jeździły wehikułem czasu na wstecznym biegu, po drodze wpadając w późne lata osiemdziesiąte na bazar. Do kieszeni schowała dyktafon, mikrofon trzymała pod kurtką i klipsem przyczepiła przy kołnierzu, tak że od biedy wyglądał jak zestaw słuchawkowy z komórki. Poszła.