Выбрать главу

Na placu pod kościołem stał wielki rejsowy autobus z napisem „Pikulik Reisen". Jak ją zaraz oświeciła jedna babinka, Gerhard Pikulik, miejscowy krezus i potentat, nie chodził do kościoła od dwudziestu trzech lat, bo kiedyś „powadźyú śe z farofiym při škaće i faroř mu pedźeli (jak oni, kurwa mać, mówią, czy się te śląskie brudasy nigdy nie nauczą porządnej polszczyzny?), že úůn je kůmuńista i bydźe śe w piekle poljyú. Úůn, Pikulik, frelko, to kupjyú stary buśik i woźyú ludzi do roboty do Rajchu, a po tym się zbogaćyú i teroski mo rajzebjuro, dźeśyńć autobusůw i idze sńym do Hišpańje abo do Lurt na půnć pojechać, frelko". 1 Dalszego ciągu już się domyśliła, Pikulik zapewne się nawrócił i oddał księdzu jeden z autobusów do dyspozycji. Autobus był odświętnie przystrojony, na szyby nalepiono zdjęcia Jana Pawła II, święte obrazki z Matką Boską Częstochowską, wycięte z papieru kielichy z hostiami; na przedniej szybie wisiały różańce, na tylnej zaś sztucznym śniegiem wysprejowano z szablonu wielkie litery IHS.

Wokół autobusu tłoczyli się ludzie – zeszła się tutaj chyba cała wieś. Na stopniach autokaru stał młody ksiądz. Wysoki, chudy, czarnowłosy, dość przystojny. Kiepski materiał na księdza-oszusta, zupełnie żaden na księdza-pijaka, czy księdza-pirata drogowego, na księdza-pedofila również się nie nadaje -oceniła fachowo Małgorzata – może uszedłby jako ksiądz-babiarz, chociaż wzrok ma zbyt szczery i niewinny. Zawsze lepiej wychodzi artykuł, kiedy katabas ma tłusty łeb starego wieprza albo kiedy wikary wygląda jak cinkciarz, co się przebrał w sutannę. Cóż, w tym wypadku po prostu nie damy zdjęcia.

Dziennikarka stała w tłumie, przez dwa kwadranse nic się nie działo. Przeciskała się więc stopniowo coraz bliżej wejścia do autokaru i kiedy udało jej się dopchnąć na jakieś dwa metry, postawny mężczyzna obdarzony nastroszonym szpakowatym wąsem zapanował nad chaosem. Małgorzata szybko zrozumiała, że to właściciel autobusu i całej firmy, gdyż ludzie, mimo niezwykłości sytuacji, posłuchali go bez szemrania, chociaż wydawał polecenia tonem niecierpiącym sprzeciwu, który, naturalnie, najłatwiej tenże sprzeciw wywołuje. Jednak, kiedy zakomenderował, aby ludzie się cofnęli, ci zrobili dwa kroki do tylu. Kto jest osobiście zainteresowany całą sprawą – rodzina, krewni chorego (choroba, uzdrowienie, szarlataneria – wyszeptała do mikrofonu dziennikarka) – proszę do autobusu, reszta państwa raczy zaczekać na powrót księdza, na przykład odmawiając różaniec w kościele.

Jak na człowieka, który nie uczęszczał od dwudziestu lat na msze, był wyjątkowo zorientowany. Z tłumu odezwały się głosy, że Kocik nie ma żadnych krewnych, pracował tylko u ludzi na gospodarstwach. Małgorzata uznała, że to jej szansa – musi się dostać do autobusu. Mogłaby co prawda pojechać za nim swoją tigrą, ale wtedy będzie na zewnątrz wydarzeń, nie wsłucha się w ludzkie głosy, nie znajdzie punktu zaczepienia, nie znajdzie „jęzora" – tak nazywali osobę z wewnątrz środowiska, od której można wyciągnąć wartościowe informacje, w przeciwieństwie do „donosa" – kogoś środowisku niechętnego, z zewnątrz, kto donosi o aferze, nie mając jednak o niej pełnych wiadomości. Małgorzata nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego katolicy tak chętnie gadają z jej gazetą. Nawet ją drażnił niewątpliwie esbecki rodowód zarządu „Fikcji i Mitów", chociaż uznała, że jest to konieczny kompromis, jeżeli chce skutecznie walczyć z Kościołem. Tymczasem jej rozmówcom z drugiej strony barykady zdawało się to nie przeszkadzać. Zwłaszcza na wschodzie kraju było to ewidentne, gdzie pobożne babiny przepychały się do jej mikrofonu, aby wyrazić swoją opinię na temat wikarego, proboszcza, dziekana, prałata i biskupa, kto się tam akurat nawinął Małgosi pod pióro.

Na Śląsku, jak zdążyła się już przekonać kilka razy, ludzie, wydawałoby się podobni – prości, pobożni, zaangażowani w dany problem, byli o wiele bardziej nieufni. Rzadko wystarczało machnięcie przed oczami legitymacją dziennikarską, trzeba było opowiedzieć – z jakiej gazety, po co, dla kogo pisze. I prawda najczęściej owocowała trzaśnięciem drzwiami. Małgosia była na to przygotowana, miała fałszywą legitymację dziennikarki „Gościa Niedzielnego" – każdy katolik na Śląsku rozpoznawał tę gazetę, a mało kto znał nazwiska jej dziennikarzy. Właśnie ta legitymacja, którą na wzór prawdziwej zrobił jej redakcyjny grafik-magik, miała jej, jak sądziła, umożliwić wejście do autobusu. Nie pomyliła się.

Weszła ostatnia, wszystkie miejsca były już zajęte. Wszystkie – poza jednym. Parafianie obawiali się usiąść obok ich -rzekomo cudownego – wikarego. Małgorzata nie wierzyła w cuda, nie bała się księży, posłała więc ciemnogrodzianom promienny uśmiech i siadła na wolnym miejscu.

– Dzień dobry – powiedziała wyzywająco, spodziewając się pouczenia, jak należy witać księdza.

– Dzień dobry – odpowiedział po prostu wikary.

– Jestem dziennikarką, z „Gościa Niedzielnego" – zaryzykowała Małgosia.

Ksiądz uśmiechnął się słabo.

– Przede mną nie musi pani udawać.

O kurwa – pomyślała i uznała, że lepiej tematu nie ruszać, tylko przejść do rzeczy.

– Czy jest ksiądz cudotwórcą? – zapytała więc.

– Nie wiem, proszę pani. Robię różne rzeczy, których nie umiałem zrobić wcześniej. Jednak jeżeli rzeczywiście mam jakąś moc, nie jest ona moja, tylko Chrystusa, który, jeśli mu się tak spodoba, może działać przeze mnie.

Zrozumiała, że to nie będzie prosta sprawa. Ksiądz jest uważny, inteligentny, ostrożny. Nie powiedział jej niczego, co dawałoby punkt zaczepienia.

– Uleczy ksiądz tego chłopca?

– Jeśli Bóg zechce, proszę pani, to uleczy go moimi rękami, a jeśli zechce, to uleczy go zastrzykami i tabletkami. Na jedno wychodzi. Nie mnie o tym decydować, ja nie mam mocy żadnej.

Autobus majestatycznie sunął między śląskimi wioseczkami, w stronę gliwickiego szpitala, w którym, na pamiętającym czasy generała Ziętka łóżku, leżał Teofil Kocik, lat dwadzieścia dziewięć. W jego żyłach i tętnicach płynęła krew przemieniona w ropę, krew, która, zamiast nieść życie, obmywając tkanki, niosła im śmierć, nazywaną przez lekarzy sepsą albo posocznicą.

Pobożnie udekorowany autobus wzbudzał sensację na ulicy, ludzie pokazywali sobie pojazd palcami, wielu wiedziało, kto siedzi w środku, tłumaczyli więc innym.

W końcu kierowca zjechał na niewielki placyk pod Szpitalem Wojskowym przy ulicy Kościuszki.

Drzwi zasyczały, zaszumiały i powoli odsunęły się z wejścia. Ludzie w autobusie nie ruszali się z miejsc, czekając na to, co zrobi ksiądz Janeczek. Ten wstał, spojrzał na wiernych w autobusie i wyszedł na dwór. Małgorzata wyskoczyła za nim i ukradkiem włączyła dyktafon.

Ludzie ruszyli za swoim księdzem. Szli jak żołnierze za przywódcą, nie zwracali uwagi – bo i on nie zwracał – na obsługę szpitala, na portiera i zdziwione pielęgniarki. Szybko dotarli do sali, w której – jak zorientowała się Małgosia – leżał ów Kocik. Na twarzy młodzieńca na pierwszy rzut oka widać było upośledzenie umysłowe, jak się wydało dziennikarce – niezbyt głębokie, chociaż na pewno wystarczające, by postawić go poza nawiasem lokalnej społeczności. Postanowiła nie zadawać pytań, na pytania czas będzie jutro, dzisiaj tylko obserwuje. Przyzwyczają się do niej, opatrzą z jej buźką, jutro będzie łatwiej.

вернуться

1 Pokłócił się z proboszczem przy grze w skata i proboszcz mu powiedział (…) że on jest komunistą i że będzie się palił w piekle. A Pikulik, panienko, kupił stary bus i woził ludzi do pracy do Niemiec, a potem się wzbogacił i teraz ma biuro podróży, dziesięć autobusów i można z nim pojechać do Hiszpanii albo do Lourdes na pielgrzymkę, panienko.