Выбрать главу

Ksiądz podszedł do łóżka chorego, inni zgromadzili się przy drzwiach i przysiedli na trzech pustych teraz łóżkach. Na widok kapłana Kocik podniósł chorą głowę i uśmiechnął się słabo. Jego skórę pokrywały wybroczyny, oddychał z trudnością, a na twarzy zaschła cienka ścieżka krwi, od nosa, przez policzek, wpadająca do jeziora brązowej plamy na poduszce.

Kruk wrócił, Teofilu, kruk wrócił. Kruk wrócił i chociaż nie wbił pazurów między skórę i czaszkę, to krąży nad nami, kruk krąży nad tobą, Teofilu, i nad księdzem, nad tą wsią, nad tym światem i kracze. Zatruł ci krew, czujesz, jak cieknie w żyłach, przelewa się, zatruta, zdradziecka, zapalona, zatruł, bo się wściekł, że Czarny Dziadek cię wyrwał, to znaczy wyrwał ci głosy z głowy, ale to nic, to nic, Teofilu, niech ciecze zatruta, cóż takiego, każdy przecież musi umrzeć, a kruk jest wściekły, ale przecież nic ci nie może zrobić.

– Wiedziałem, że ksiądz przyjdzie. Odpowie mi ksiądz na moje pytanie? I mam jeszcze jedno: czy Duch Święty, proszę księdza, pochodzi od Boga Ojca, czy od Syna, czy od obu naraz? Chciałbym to wiedzieć, proszę księdza, zanim umrę – powiedział cicho.

Kretyn – teolog. Ciekawe, czy gdyby wiedział, jakie konsekwencje może nieść zadawanie takich pytań, dalej by je zadawał.

– Nie umrzesz, Kocik, nie umrzesz – powiedział ksiądz i wyjął czystą chusteczkę do nosa. Zwilżył ją wodą mineralną i otarł Kocikowi twarz. Chłopak chwycił dłoń księdza i przycisnął do piersi.

– Ja bym chciał żyć, proszę księdza. Ale mi jest pisane umrzeć, ja wiem to. Kruk mnie zatruł, zepsuł mi krew, bo jest wściekły, zły, że nie jestem już jego, proszę księdza. Ale to nic, to nic.

Ksiądz Janeczek zamknął oczy i położył drugą, wolną dłoń na czole chłopca. Kocik zerwał się z łóżka i krzyknął:

– Idź precz! Precz!

Kruku! Przebrałeś się za księdza, czarne ramiona sutanny jak twoje czarne skrzydła, dlaczego dotykasz Teofila swoimi pazurami, które wciągnąłeś pod paznokcie czystych dłoni księdza, kruku! Nie, Teofilu, nie zgódź się na to, nie pozwól krukowi znowu wczepić się w twoją głowę!

Dobroczyńcy i domownicy Kocika rzucili się do chorego i przytrzymali go za głowę i za wszystkie kończyny, jednak on nie przestawał krzyczeć, ktoś więc zatkał mu usta dłonią. Ksiądz, zmieszany, dotknął jeszcze raz czoła mężczyzny, znowu zamknął oczy i poczuł jego chorobę, poczuł złą krew płynącą w żyłach, roznoszącą zakażenie do każdej tkanki i każdego narządu. Wyczuł coś jeszcze. Pytania Kocika nie były stawiane, jak mu się do tej pory wydawało, z nieudolnej przewrotności, nie były marnymi próbami złapania księdza na niekonsekwencji. Teofil Kocik miał potężną wiarę, której starczyłoby pewnie dla setki księży. Pytał, bo chciał wiedzieć więcej. Teofil Kocik oddał swoje życie Jezusowi – no, przynajmniej takiemu Jezusowi, jakiego znał – i od księdza chciał sakramentów, nie uzdrowienia. Niezbadane są ścieżki Pana, który jest tylko metaforą, pomyślał ksiądz Janeczek i zniszczył chorobę, ukoił zakażenia, uzdrowił rozjątrzone wnętrzności chłopca, wreszcie na końcu zdjął gorączkę.

– Będziesz musiał dużo jeść, ale jesteś już zdrowy – powiedział po chwili. – Puśćcie go, już jest zdrowy.

Parafianie odstąpili od łóżka chorego.

Kocik, zupełnie przytomny, wsłuchiwał się w swoje ciało.

Teofilu, gdzie podział się ogień, zły, brudny ogień, co płynął w twoich żyłach? Gdzie trucizna, którą zatruł cię kruk? Czy zniknęła? Czujesz swoje nogi i ręce, i plecy, i brzuch, i pierś -i nic, i głowa też nic, Teofilu. Umierałeś, Teofilu, gdzie więc podziała się twoja śmierć? Czy to Pan Jezus wyssał truciznę z żył? Czy to Pan Jezus zgasił ten zły, brudny ogień, który spalał twoje ręce i nogi od środka, Teofilu? Jak byłeś chory, kiedyś, kiedy mieszkałeś w domu z bordową dermą, leżałeś w łóżku i miałeś kruka w głowie, on nie chciał, żebyś był chory, i zabrał ci chorobę z płuc, on teraz też zabrać może chorobę, wciśnięty w tego księdza ubranego na czarno, i bije rękami o boki, kruk, jakby frunął, bo kto związał, ten może rozwiązać, Teofilu, ten może rozwiązać, tak, ten może rozwiązać.

Raptownie, obiema rękami chwycił księdza za kołnierz i przyciągnął do siebie. Mieszkańcy Drobczyc gorliwie rzucili się na pomoc, lecz ksiądz powstrzymał ich ruchem ręki.

– Pan Jezus nie oszukuje – powiedział Kocik nieswoim głosem.

Ksiądz Janeczek otworzył usta, aby bronić swojej nowej wiary – bo Bóg nie, lecz ludzie mogą fałszować wszystko, ale zamilkł w ostatniej chwili, przypomniawszy sobie zalecenie Jezusa, by nie zdradzać się z Drugim Objawieniem.

– Gdzie zgubił ksiądz Pana Jezusa? – wyszeptał Kocik księdzu do ucha. – I skąd przyszedł ten kruk, który siedzi w księdzu? Którędy wszedł? On czasem wbija się w skórę, ale może wejść do środka, przez ucho, jak szczypawka, kurczy się, najpierw wbija w ucho dziób i potem przeciska się do środka, wkłada skrzydła w ręce, łapy wciska w nogi, dziobem wybija sobie otwór w czole, żeby widzieć świat, albo podgląda oczy od środka.

Wikary uwolnił się z wątłych rąk chłopaka. Kim on jest, żeby mu pleść o krukach! Nic nie wie, nic nie widział! A to do niego, księdza Janka, przyszedł Jezus, to on jest nowym Janem!

Wstał i oznajmił:

– Już jest zdrowy. Gada od rzeczy, ale to z wycieńczenia. Wezwijcie lekarzy, niech go zbadają.

Parafianie z Drobczyc zaczęli bić brawo, ksiądz przeszedł między nimi i ruszył do autobusu. Jezus, ukryty w szafie na parafii, uśmiechał się szeroko do kiwającego głową archanioła Michała.

Dziennikarka została w szpitalnej sali, usiadła na krześle przy ścianie i czekała, bo musiała mieć pewność. Po chwili przyszedł starszy, łysy lekarz w niebieskim kitlu i dotknął czoła Teofila Kocika. Podrapał się po czubku łysiny, z kieszonki wyciągnął termometr i wetknął chłopcu do ust.

– Teofilu, Teofilu! – zawołała ćma.

Teofilu, nie słuchaj ćmy, nie słuchaj nikogo. Leż, leż w tym wysokim, technicznym łóżku, które tylko czeka, aby swoje śrubki i zawiasy wkręcić człowiekowi w biodra i łokcie, aby poskładać się razem z nim, widziałeś przecież takich, Teofilu, zrośniętych ze swoimi wózkami, którym nogi schudły i rozwinęły się w kształt kół, które popychali swoimi rękami jak cięgna parowozów, byli w domach z bordową dermą i byli gdzie indziej, i ci, pożarci przez szpitalne łóżka, wchłonięci jak martwy ptak pokryty pleśnią, z rurkami w nosie i na fiucie, z maszynami, które podłączone do ich głów sprawdzały, co myślą. Tak, Teofilu, ty nie możesz tu zostać, ale musisz wypocząć, nie zdąży cię łóżko pochłonąć, jeszcze poleź trochę, pozwól lekarzom się badać, ale potem musisz wstać, Teofilu, potem musisz lecieć, nie słuchać ćmy ani robaka, ani kota, ani kruka, musisz iść do pana Lompy i powiedzieć mu, i poradzić się Czarnego Dziadka, Teofilu, tak, Czarny Dziadek pomoże, wyśle robaka i kota. Albo to kruk je wysyła? Czy Czarny Dziadek? Nie, Teofilu, nie myśl o tym, to nieważne, odpoczywaj, Teofilu, niech patrzy na ciebie ta kobieta, ci lekarze, ty odpoczywaj, a potem uciekniesz i pójdziesz prosto do pana Lompy.

Po dwóch godzinach nad Teofilem Kocikiem zgromadzili się chyba wszyscy lekarze ze szpitala. Dawno pobrano mu już krew do badania, teraz to szerokie konsylium podnieconych doktorów stało i deliberowało nad tym, co wszyscy już uznali za cudowne uzdrowienie. Kocik nie zwracał na nich uwagi. Na Małgorzatę Kiejdus uwagi nie zwracał nikt.

A ona nie myślała już o artykule do „Fikcji i Mitów", lecz o swojej siostrzenicy, czternastoletniej Anulce, która w warszawskim hospicjum dla dzieci umierała na białaczkę.