Выбрать главу

Za księdzem Janeczkiem zasunęły się z sykiem drzwi autobusu, który przywiózł go z powrotem na plebanię. Nie poszedł do kościoła, był na to zbyt zmęczony, machnął ludziom ręką – tłum westchnął jednym głosem – a wikary już zamykał za sobą drzwi plebanii. W kuchni, przy stole siedział proboszcz z telefonem przy uchu. Kiedy zobaczył księdza Trzaskę, zamilkł, ale nie odłożył słuchawki. Nie pozdrowił swojego wikarego, odprowadził go powoli wzrokiem – od drzwi do lodówki, Janek wyjął jogurt, od lodówki do drzwi. Kiedy Trzaska zamknął je za sobą, proboszcz wrócił do rozmowy, słychać było dudniący tembr jego głosu, chociaż nie dało się rozróżnić słów.

Wikary wspiął się po schodach do swojego pokoju. Otworzył szafę – Jezusa nie było. Opadł na łóżko, plecami wsparł się o ścianę. Panie mój, Panie, czemuś mnie opuścił? – powiedziało mu się, samo. W odpowiedzi komórkową wibracją zadrżała mu kieszeń spodni. Naciągnął się z trudem i wydobył buczący telefon, spojrzał na wyświetlacz – „Jędrek". Brat. Braciszek. Dotykał przez chwilę kciukiem przycisku z zieloną słuchawką, wahając się – a jednocześnie wiedząc, że i tak odbierze. W końcu brat dzwoni. Cyk, przeciągły sygnał urwał się, w słuchawce mały demon przemówił głosem odległego o trzysta kilometrów brata.

– Cześć, Jasiu.

– Cześć, Jędrek.

W Warszawie Andrzej Trzaska westchnął, nabierając powietrza przed rozmową, jak poławiacz pereł, nim zejdzie pod wodę.

– Janek, w co oni cię pakują? – zapytał.

– O czym ty mówisz?

– Boże, Janek, nie rób sobie jaj ze mnie. Nawet w Warszy wszyscy o tym mówią. Guru, leczy przez nałożenie rąk, święty człowiek. W coś ty się wpakował, stary? Kto cię w to wciąga?

Kto. Kto. Jasne, braciszku, mały Jasio na pewno uległ podszeptom złych ludzi, w końcu jestem taki głupiutki i naiwny, i kiedy tylko duży Jędrek stracił mnie z oczu, to od razu wpakowałem się w kłopoty.

– Janek, mówię do ciebie, słyszysz mnie? Powiedz, kto cię w to pakuje. Przyjadę, pozbędziemy się gościa, pomogę ci.

Dobra, braciszku.

– Chrystus.

– Coś ty powiedział? – Andrzej nie zdjął jeszcze nóg z blatu biurka, ale wyprostował się już w fotelu.

– Powiedziałem: Chrystus.

– Człowieku, daj mi spokój z tą waszą księżowską gadką. Ja wiem, jasne, zawierzyłeś swoje życie Jezusowi, więc jak teraz pakujesz się w kłopoty, to znaczy, że to Chrystus je przed tobą postawił. Seminarium może nie skończyłem, ale też łaziłem na rekolekcje i nasłuchałem się tego dosyć. Ja chcę ci pomóc, powiedz, kto cię do tego wciąga. Baba jakaś? Czy kto?

– Chrystus.

– Kurwa, Jasiu…

– Naprawdę, Jędrek. Po prostu, Chrystus, objawił mi się. Fizycznie. Przyszedł do mnie, w ciele. Rozumiesz?

Z drugiej strony telefonicznych kabli i rozedrganej radiową falą próżni zapanowało milczenie. Usta Andrzeja Trzaski nie wypowiedziały żadnego słowa, które przez mikrofon telefonu komórkowego mogłoby ulecieć w eter, zapisując się w bezładnym chaosie twardych dysków zamontowanych na szpiegowskich satelitach. Starszy Trzaska z perwersyjną rozkoszą masochisty wsłuchiwał się w siebie: jak zareagowałem, co czuję, kim jestem, kiedy właśnie teraz – teraz – dzieje się, spełnia się najgorsza z możliwych wersji wydarzeń. Czy widzę już przed sobą wszystkie konsekwencje, czy wiem już, co przyniesie życie brata księdza, który zwariował?

– Andrzej? – zapytał Janek, bo braterska więź wyjawia więcej niż cyfrowy sygnał pomiędzy dwoma komórkami.

– Jasiu… Przyjedź szybko do Warszawy, chłopie. Dzisiaj. Albo nie, sam po ciebie przyjadę…

– Wykluczone. Tutaj mam swoje zadanie. Chrystus mi je postawił.

– Człowieku, ty musisz iść do lekarza. Zabiorę cię do najlepszego specjalisty, rok-dwa i będziesz jak nowy, wrócisz sobie spokojnie do pracy na uniwerku. Wiedziałem, że nie wytrzymasz tego nerwowo, kurwa, wiedziałem. I to jest wina pieprzonego Ziarkiewicza. Ale nic się nie martw, damy temu łże-biskupkowi radę, razem, Jasiek. Nie martw się. Będzie dobrze. – Andrzej już odnalazł się w świecie nowej troski, rzucił się w kłopot głową w dół, szerokimi zamachami mocarnych ramion ujarzmił go i wynurzył się na powierzchnię. I znowu milczenie, w mikrofon sączy się tylko prosty szum oddechów – powietrza, co wypychane jest z płuc, język nie układa w słowa.

– Dawno nie dzwoniłeś do mnie, Jędrek… – powiedział nagle wikary, śledząc wzrokiem bieg pęknięć w suficie.

– O czym ty mówisz? – odpowiedział Andrzej, powoli ogniskując myśli na bezsensownej uwadze brata.

– Mówię o tym, że, zasadniczo, to zawsze miałeś mnie w dupie. Słusznie, jasne, po co miałeś się mną przejmować, skoro to ty byłeś nadzieją rodziców, to ty byłeś pierworodny, mądry, przystojny. – Ksiądz Janek poczuł nagle, że to jest właściwy moment, aby powiedzieć o tym wszystkim, o czym prawie – prawie! – zapomniał, o wszystkich pretensjach i żalach, jakie pieczołowicie zbierał i odkładał w głowie do archiwum, które rosło od wczesnego dzieciństwa. Skatalogowane i ogromne, było zawsze dowodem moralnej racji, jaka stała po stronie Janka – z wiekiem przestał do niego zaglądać i zachowując dystans, miał nawet poprawne relacje z bratem – ale pamiętał o swoich małych krzywdach. I teraz, poczuł nagle, że w jego archiwum otwierają się wszystkie przegródki i wszystkie skatalogowane przykrości, jakich doznał ze względu na brata, cisną mu się do ust. Pozwolił więc im ulecieć.

– Janek, o czym ty…

– Nie przerywaj mi! Nie teraz! To z ciebie tata był dumny, szedłeś w jego ślady, Liga Republikańska, te sprawy. Nawet twoje wygłupy w Naszości – to nie były, oczywiście, młodzieńcze figle, tylko walka o sprawę, prawda? To ty dostałeś od taty samochód, prawda? Bo po co auto mnie, chłoptasiowi, który nie podnosi nosa znad książki, nie spotyka się z dziewczynami – z laskami, z dupami czy z niuniami, jak teraz mówisz na kobietę, Jędrek? Ty byłeś przystojny, odważny, chodziłeś na karate, ty się biłeś, kiedy było trzeba – i tylko wtedy, jak powtarzał mi bez końca tata, kiedy stawiał mi ciebie za przykład. Ja wstydziłem się mówić o swoich zasługach, no to tata uważał, że ich nie mam, ty każdy swój sukces, opowiadając o nim, mnożyłeś przez dziesięć, więc wszyscy uważali, że jesteś tak dobry, prawda? I co, Jędrek, teraz nagle poczułeś, że coś tu nie gra? Piszą o jakimś Trzasce w gazetach i to nie jest ani tata, ani ty, tylko brat – księżulo, który przecież nie może być tematem, nie? Ale rozczarujesz się, Jędrek, bo to, co piszą teraz, to jest jeszcze nic, zobaczysz. Przyszedł do mnie Chrystus i ja zostanę nowy Janem Chrzcicielem, prostuję ścieżki Jego, zmieniam postać tego świata. To, co teraz się dzieje, Jędrek, to jest nic jeszcze, rozumiesz? Nic!

– Nic? Kurwa, Jasiek, ja już rozumiem, ty wcale nie zwariowałeś, ciebie opętało – powiedział spokojnie Andrzej. – Mieli rację w kurii, że tutaj jest coś diabelskiego. Nie tylko pismaki od Urbana tutaj węszą, był też jeden ksiądz, co robił na twój temat wywiad. Szkoda, że wcześniej nie porozmawialiśmy…

– O, coś takiego? Szkoda, że wcześniej nie gadaliśmy? – przerwał bratu z przekąsem wikary. Andrzej mówił dalej.

– … bo sądzę, że ta rozmowa dałaby temu księdzu-śledczemu lepszy obraz tego, kim jesteś, Janek. Jeśli masz jeszcze na tyle rozumu, to pomyśl, człowieku, o ojcu. Chcesz go tym zabić? Przecież cię ekskomunikują… I słusznie zrobią, bo ty przecież bluźnisz, człowieku.

– Nie ty mnie będziesz pouczał! Nic nie rozumiesz! Bóg ci niczego, durniu, nie wyjawił, nic nie wiesz, nic nie widziałeś, żyjesz w budowanym od tysiącleci kłamstwie! Więc, po prostu, z łaski swojej, odpierdol się, Jędrek.