Telefon komórkowy, niestety, nie daje możliwości dobitnego zakończenia rozmowy przez rzucenie słuchawki. O ile gest rzucania słuchawki jest emocjonalny, impulsywny – odrywa się ją od ucha i wali o widełki – to odsunięcie od głowy komórki, odnalezienie odpowiedniego guzika z czerwoną słuchawką i wciśnięcie go, nie ma w sobie dynamiki, jakiej wymaga wściekłość, nie pozwala ujść gniewowi. A ksiądz Janek naprawdę musiał dać swojej wściekłości upust, cisnął więc komórką o szafę, aparat rozpadł się na plastikowe śmieci.
Drzwi szafy, uderzone telefonem, zaskrzypiały i uchyliły się. Przez szparę wyjrzał Jezus i uśmiechnął się szeroko, szelmowsko.
– Pan pukał? – zapytał.
Janek nie był w nastroju do żartów.
Andrzej Trzaska siedział w tej samej pozycji, w jakiej rozpoczął rozmowę. Cienka jak brzytwa motorola tkwiła ciągle w dłoni, a starszy Trzaska wpatrywał się tępo w wyświetlacz i w bezprzewodowej słuchawce w uchu słuchał głosu brata.
– Tutaj ksiądz Jan Trzaska. Nie mogę teraz odebrać. Po sygnale zostaw, proszę, wiadomość, oddzwonię – mówił Janek.
Muszę kupić nowy telefon, razory dają już za złotowe w każdej sieci – pomyślał Andrzej i wybrał ponownie numer księdza Janka.
– Tutaj ksiądz Jan Trzaska. Nie mogę teraz… – gwałtowne zamknięcie klapki ucięło spokojny głos księdza w pół zdania. Andrzej podniósł się z kanapy. W drzwiach salonu stanęła Kaśka.
– Co jest? – zapytała sucho.
– Nic – odpowiedział, ominął żonę i poszedł do sypialni. Rozsunął drzwi szafy, przebiegł palcami po pokrywających szerokie ramiona wieszaków wełnach garniturów i wybrał ciemnoszary, z Bossa, najlepszy. Zaczął szukać koszuli, ale nigdzie nie mógł znaleźć swojej ulubionej, delikatnie różowej, z włoskim, szerokim kołnierzykiem.
– Kaśka, gdzie jest moja różowa koszula, ta od Ferucciego? – krzyknął przez ścianę.
– Tam, gdzie ją położyłeś – odpowiedział stłumiony betonem głos żony.
Andrzej zmiął przekleństwo, a z wieszaka zdjął koszulę niebieską. Zrzucił dżinsy i t-shirt, wciągnął garniturowe spodnie, przewlekł pasek przez szlufki, założył koszulę, pomęczył się ze spinkami do mankietów, narzucił marynarkę i przeglądając się w lustrzanych drzwiach szafy, starannie zawiązał krawat, na podwójny węzeł, dobrze pasujący do rozwartego kołnierzyka koszuli. Wsunął trzewiki i przyjrzał się sobie w lustrze.
– Toś się, Andrzej, wpierdolił po uszy w gówno – powiedział do siebie cicho, patrząc na przystojnego trzydziestoparo-latka. Ze stolika nocnego wziął zegarek i obrączkę, w szufladce znalazł, po chwili, różaniec-pierścionek, który wsunął na serdeczny palec lewej dłoni. Przyjrzał się swoim rękom krytycznie i przełożył różaniec na prawą dłoń, pod obrączkę. Lepiej. Popatrzył jeszcze raz w lustro.
– W zasadzie, od lat siedzisz w gównie po uszy, Andrzej. – Pomachał do siebie ręką.
W przedpokoju narzucił kurtkę trzy czwarte, szalik, spakował portfel, komórkę i kluczyki. Nacisnął klamkę.
– Wychodzisz gdzieś? – zapytała Kaśka.
– Zebranie mam – skłamał.
– Miałeś odebrać dzieci z przedszkola – odpowiedziała z wyrzutem.
– Wiem, wiem. Nie dam rady. Sama je odbierz. Będę wieczorem, zjem coś na mieście.
– Ale ja obiad zrobiłam…
Podszedł do żony, pogładził ją po głowie i powiedział:
– No, przepraszam, Kasia. Ale nie mogę. Wyskoczyło mi coś i muszę to pilnie załatwić.
– Słyszałam, jak rozmawiałeś z Jaśkiem.
Popatrzył jej w oczy przez chwilę, bez słowa. Jednak ciągle cię kocham, kobieto. Inaczej, ale ciągle. Pocałował żonę w czoło i wyszedł.
W windzie zadzwonił do kurii, przedstawił się i zażądał połączenia z biskupem. Uprzejmy sekretarz zbył go grzecznie, lecz stanowczo – wtedy Andrzej przedstawił się bardziej szczegółowo, z uwzględnieniem kontekstu rodzinnego. Sekretarz poprosił o chwilę cierpliwości i kiedy Andrzej szedł już po parkingu w kierunku swojej alfy, cerber arcybiskupa odezwał się ponownie, proponując spotkanie za pół godziny. Trzaska, wyjeżdżając, pomachał strażnikowi przy bramie i pojechał do kurii. Po drodze zadzwonił jeszcze do firmy i kazał swojej sekretarce odwołać wszystkie jutrzejsze spotkania.
Zaparkował przed budynkiem kurii. Zaanonsował się, wprowadzono go i po chwili siedział już w fotelu w gabinecie arcybiskupa Ziarkiewicza. Jak na kogoś zwanego kiedyś przez studentów UKSW poufale „Kaziem" wygląda ksiądz biskup nad wyraz książęco, pomyślał Andrzej, przypatrując się pociągłej i szlachetnej fizjonomii hierarchy, podkreślonej czerwoną lamówką biskupiej sutanny. Zza eleganckich okularów bez oprawek patrzyły zimne, szare oczy. Wypielęgnowane dłonie biskup splótł na gładkim blacie biurka, tuż obok złożonego laptopa. Mieli już za sobą rytuał pozdrowień. Andrzej położył dłonie na poręczach fotela, tak, by było widać różaniec na palcu.
– Pamiętam pana z uczelni – powiedział w końcu biskup.
– Nie spodziewałem się, że Ekscelencja będzie mnie jeszcze kojarzył – odparł skromnie Andrzej, pamiętając przecież zażarte dyskusje, które jako jedyny ważył się toczyć z dostojnym wykładowcą.
– Och, jak mógłbym zapomnieć. Chociaż, istotnie, zmienił się pan nie do poznania. Gdzie pan teraz pracuje? – zainteresował się Ziarkiewicz.
– W firmie konsultingowej, Ekscelencjo, jestem wspólnikiem. Ale nie zaniedbuję służby publicznej, która, zresztą przeplata mi się z pracą zawodową, często doradzamy politykom.
Ziarkiewicz kiwał z uznaniem głową i zapytał niewinnie:
– Słyszałem, że podobno ma pan otrzymać tekę wiceministra w ministerstwie skarbu?
Andrzeja zatkało. Skurczybyk. Ostry jest. Kto mu powiedział? Zasadniczo Ekscelencja raczył mu dać właśnie do zrozumienia, że jest dobrze poinformowany i że on, Andrzej Trzaska, to jednak jest przy nim mały miś i ma nie podskakiwać.
– To plotki, Ekscelencjo, nie ma co słuchać plotek – odparł wreszcie Trzaska. – Ale dość o mnie. Jak Ekscelencja wie, chciałem z Ekscelencją porozmawiać o sprawie mojego brata.
– Tak… Słucham pana. Chociaż nie wiem, w czym mógłbym pomóc, skoro ksiądz Jan Trzaska pozostaje przecież pod jurysdykcją diecezji gliwickiej. Do biskupa gliwickiego powinien się pan zwrócić. Ale ja, oczywiście, jestem również gotów pana wysłuchać.
Nie ułatwiasz mi, skurczybyku. Ale dlaczego miałbyś ułatwiać, w zasadzie? Pamiętasz tatusia, co? Ale ja też mam coś na ciebie, kochany księże arcybiskupie.
– Uznałem, że sprawa stanie się szybko bardzo głośna. Wiem, że w przyszłym tygodniu ma się ukazać obszerny materiał w „Fakcie" i nie będzie to materiał zbyt przychylny dla kunktatorstwa, jakie episkopat okazuje w tej sprawie. Być może udałoby mi się ten materiał zatrzymać. Bardzo chciałbym sprawę wyciszyć.
Andrzej zawiesił głos, spodziewając się jakiejś riposty, ale Ziarkiewicz tylko uniósł brwi, czekając na dalszy ciąg.
– No więc uznałem, że głos Ekscelencji będzie tutaj głosem decydującym. Nie będę udawał, że nie jestem świadom wpływów Ekscelencji w episkopacie i poza nim. Bardzo martwię się o brata, powiem szczerze. Rozmawiałem dzisiaj z Jaśkiem przez telefon i zachowywał się jak wariat. Albo, hm, albo jest opętany, Ekscelencjo.
Na twarzy Ziarkiewicza nie drgnął ani jeden mięsień. Trzaska kontynuował.
– No i w związku z tym chciałem prosić Ekscelencję o wpłynięcie na przełożonych Janka, w celu urlopowania go. Ja się nim zajmę, utnę sprawę publikacji w „Fakcie" i jakoś rzecz przycichnie. Bo przecież nie jest potrzebna ani Kościołowi, ani nam.
Trzaska zamilkł. Arcybiskup milczał również, pozwalając swojemu rozmówcy na chwilę niepokoju. Uzasadnionego niepokoju. Andrzej zrozumiał, że źle rozpoznał interes hierarchy. W końcu metropolita się odezwał.