– Niech się zmiłuje nad nami Bóg Wszechmogący i odpuściwszy nam grzechy, doprowadzi nas do życia wiecznego -odśpiewał pospiesznie.
– Aaaa-men – odpowiedziały babcie, Kocik i ministrant.
Gładko przeszedł przez „Panie, który umarłeś na krzyżu…", potem do liturgii słowa. Proboszcz życzył sobie, aby to ministranci odczytywali lekcję, ale ksiądz Janeczek nie miał ochoty wysłuchiwać dwunastoletniego Piotrusia, wyciskającego z siebie z trudem Boże Słowa, odczytał więc co trzeba samemu. Dał sobie spokój z kazaniem, po czym nagle zniknął brzydki kościół, zniknęły babule i Kocik dewot, zniknął ministrancina, a ksiądz Janeczek odpłynął ku wielkiej Tajemnicy ukrytej w Kanonie Rzymskim, który wikary przedkładał ponad inne modlitwy eucharystyczne. Tak jak każdego dnia, kiedy podnosił oczy ku wzniesionej hostii, i dalej tak samo jak sześć lat temu, po święceniach, włos jeżył mu się na karku, przebiegły go dreszcze, kiedy kawałek opłatka zamienił się w samego Chrystusa. Wino – krew. Łamanie chleba, okazanie komunikantu wiernym, Agnus Dei, komunia, wywalone jęzory, na których ksiądz Janeczek kładzie Ciało Chrystusa – amen – niemrawy śpiew. Odbiera od ministranta patenę, bo z chłopca straszna oferma, i delikatnie zsuwa niewidoczne cząstki Ciała do kielicha, szepcząc:
– Panie, daj nam z czystym sercem przyjąć to, co spożyliśmy ustami, i dar otrzymany w doczesności niech się stanie dla nas lekarstwem na życie wieczne.
Puryfikacja kielicha – ksiądz Janeczek patrzy, jak woda poruszona spiralnym ruchem nadgarstka zabiera z sobą okruchy Ciała.
Koniec. Ogłoszenia. Chciałby im coś powiedzieć, o swoim życiu studenta z dobrego domu, które porzucił, by zostać księdzem, i o życiu stołecznego księdza intelektualisty, które wiódł w stolicy, a które zostawił na wezwanie Pana, aby u nich, w tej zapadłej wsi na brzydkim Śląsku, zapadłym Oberschlesien, dokonywać codziennie cudu Transsubstancjacji. Tylko po co miałby im to mówić? Pomyślał ponuro, że nie znajdzie tutaj zrozumienia. Wymamrotał więc porządek mszy świętych w tygodniu, intensywnie myśląc o kiełbaskach. Pan z wami, babcie, Pan z tobą, Kocik, wariacie.
– I z duchem twoim – odpowiedział lud.
– Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący – Ojciec – i Syn – i Duch Święty.
Zatrzeszczały jesienne płaszcze, kiedy babcie nabożnie -czyli, w ich pojęciu, z wargami w ciup i oczami wzniesionymi ku lampom – żegnały się, zakreślając dłońmi łuki tak szerokie, jakby zbawienie zależało od długości ramienia. Dlaczego, do jasnej cholery, zawsze klękacie na moje błogosławieństwo, zamiast wstawać – pomyślał ksiądz Janeczek z rozpaczą i zaraz przeprosił Pana za przeklinanie w myślach. W sumie, klękają, bo tak je nauczono, kiedy były dziećmi, a proboszczowi to ciche przemieszanie resztek Tridentiny z Novus Ordo Missae zdaje się wcale nie przeszkadzać. Kocik zaś dla pewności przeżegnał się trzykrotnie, jakby płynął wariackim kraulem.
Zwrot za ołtarzem, pokłon, krew tryskająca z bezgłowej szyi Jana Chrzciciela, trzymajcie się Jasiu Bez Głowy i Głowo Jasia na Tacy, moi niemi przyjaciele na obrazie, nie dajcie się draniom, i do zakrystii. Piotruś złożył nabożnie ręce – ciekawe, kiedy zaczniesz wkładać te łapki koleżankom w majtki, syneczku, bo przecież wiem, że ziółko z ciebie jest pierwszej wody – pomyślał wikary i odmówili modlitwę. Niech teraz ta oferma ministrant pomoże mu ściągnąć szaty – no, Piotrusiu, żywo. Wytarty ornat ksiądz Janeczek zdjął sam i odwiesił do szafy, odwiązał cingulum, złożył je jak należy, Piotruś zabrał stułę, pomógł ściągnąć albę i odwiązał paski humerału. Bolesny skurcz żołądka znowu przypomniał księdzu Janeczkowi o śniadaniu.
– Dziękuję ci, Piotrze, że pomagałeś mi w złożeniu ofiary Panu. – Ksiądz wyciągnął swoją dużą dłoń i uścisnął małą rączkę ministranta. Wiedział, że chłopcy doceniają, kiedy po mszy ksiądz dziękuje im tak po męsku, jak dorosłym.
Wyszli z zakrystii, ministrant poczłapał do szkoły, wlokąc za sobą plecak, a ksiądz Janeczek z radością skonstatował, że pod gankiem plebanii nie stoi jeszcze rower panny Aldony, a zatem jego kiełbaski czekają w lodówce.
– Proszę księdza…
Nie. Kocik. Daj mi spokój, Kocik, chcę iść na śniadanie, jest siódma piętnaście rano, poniedziałek, a ja jeszcze nic nie jadłem, zaraz muszę iść do szkoły. Poza tym źle wyglądasz, gorączkujesz, chłopie. Ja cię lubię, Kocik, tak jak ja, jesteś tu obcy, nie swój, gorol, też patrzą na ciebie jak na raroga, jesteśmy chyba nawet w podobnym wieku, jesteś mi bliski, Kocik, ale nie dzisiaj rano, na Boga, nie dzisiaj rano. Postanowił się nie obracać, może da spokój.
– Proszę księdza, bo ja mam pytanie.
Zawsze masz pytania – pomyślał ksiądz i odwrócił się z rezygnacją.
– No, słucham pana, panie Kocik. O co chodzi tym razem? Wsiowy wariat i dewot już go dopadł i chwycił za ramię – nie mogę przecież mu powiedzieć, że nie znoszę, kiedy ktoś mnie trzyma za rękę przy rozmowie, Chrystus by tak nie postąpił.
– Proszę księdza, a jak się opłatek zamienia w ciało Chrystusa, jak ksiądz mówi za ołtarzem, to w którą część ciała, proszę księdza, że tak zapytam? – wymawiał słowa starannie, powoli, z namysłem, jak ktoś, kto słabo zna polski i przypomina sobie wyuczone na pamięć kwestie.
Ze tak zapytasz, Kocik, wariacie, i co ja mam ci odpowiedzieć? Tego to profesorowie teologii mogą dobrze nie zrozumieć, a ja mam wytłumaczyć tobie, bezdomnemu włóczykijowi, którego przygarnął gospodarz do pomocy w zagrodzie, a ty z wdzięczności postanowiłeś się nawrócić, co dobrze świadczy o tych poprzestawianych klepkach w twojej trzydziestoletniej łepetynie, ale nijak nie pomoże ci zrozumieć Transsubstancjacji.
– No, panie Kocik, w całego Chrystusa po prostu. Niech pan sobie tym głowy nie zawraca, niech pan lepiej idzie do domu, bo się pański gospodarz gotów jeszcze wściec, że się od roboty migacie – uciął szybko wikary, patrząc ze smutkiem na pannę Aldonę, która, wolno naciskając na pedały swojego rometa, nieubłaganie zbliżała się do plebanii.
– Proszę księdza, nic nie jest ważniejsze przecież od Mszy Świętej i Komunii. – Kocik nie odpuszczał, a wikary wiedział, że chłopakowi ze złamanym nosem nie chodzi wcale o wątpliwości teologiczne, tylko o kontakt z kapłanem, który, w jego rozumieniu, przybliżał go do Boga.
I ja ci ten kontakt muszę zapewnić, i zapewnię. Ale nie teraz.
– Jak chce pan pogadać, panie Kocik, to niech pan przyjdzie wieczorem, po siódmej, jak skończę dyżur w kancelarii, dobrze? – powiedział ksiądz, żegnając się w myślach z zaplanowanym wieczorem z książką i e-mailami od przyjaciół. Kocik chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wikary już biegł prawie w stronę fary, byle uprzedzić pannę Aldonę. Drzwi dopadł na tyle późno, że nie wypadało już ich zamknąć za sobą, musiał wpuścić gospodynię do środka.
– Ńech bydźe pochwalůny Jesus Christus i Maryja zawše Dźywica – wyrecytowała panna Aldona.
Oraz święty Jan Chrzciciel i Jego Ścięcie, święci Piotr i Paweł, święty Kosma, święty Damian, święta Teresa od Dzieciątka Jezus, święty Ignacy Loyola, święci papieże i biskupi, wszyscy święci i święte Boże, wygłoś od razu całą litanię – ksiądz Janeczek znowu dał w duchu upust złości i znowu zaraz przeprosił za to Boga. Odpowiedział uprzejmie:
– Na wieki wieków amen, panno Aldono. Cóż tam ciekawego dzisiaj?
– A co mo być, co śe kśůndz gupje pytajům? – odwarknęła stara Ślązaczka, a wikary ze smutkiem wspomniał panią Hanię, kucharkę z jego pierwszej parafii, na Żoliborzu, która swoich „księżyczków" traktowała jak rodzonych synów.