I wyszła. Ksiądz Jan Trzaska został sam. Cisza dwustuletnich murów otoczyła go szczelnym i ciasnym kokonem, by pęknąć po chwili, rozdarta skrzypnięciem drzwi szafy, z której wyszedł Chrystus. Zaszurał bosymi stopami po podłodze, stanął za księdzem i szepnął mu do ucha:
– Nie martw się, Janie. Tylko ty się liczysz.
Trzaska stał przy oknie, patrząc, jak Aldona mozolnie naciska na pedały, chwiejąc się, jakby każdy obrót kół miał być tym ostatnim. Chrystus położył mu ręce na ramionach.
Zza zakrętu, za którym zniknęła gosposia, wyłoniła się czerwona alfa romeo.
– GT. Nielichy wózek – powiedział archanioł Michał, wychodząc z szafy.
Ksiądz Trzaska, zaskoczony i rozkojarzony, odwrócił głowę do anioła.
– Michałowi zawsze podobały się ziemskie sportowe samochody, co w tym dziwnego? – mruknął Chrystus.
Alfa zaparkowała przed bramą prowadzącą na podwórze fary.
– Jędrek – powiedział ksiądz.
Andrzej Trzaska wysiadł z samochodu, rozejrzał się. Był tutaj raz, w odwiedzinach u brata, nie podobało mu się wtedy, teraz nie podoba mu się jeszcze bardziej. Zasrany, brudny Śląsk, pieprzone Ślązaki, gdzie indziej to by się wszystko nie wydarzyło. Nacisnął przycisk pilota, samochód pisnął, mrugnął i szczęknął dwoma zamkami. Starszy Trzaska ruszył do głównego wejścia plebanii.
Janek w popłochu odwrócił się do Chrystusa.
– Co mam robić? – zapytał przerażony.
Chrystus rozłożył ręce i wydął wargi, po czym schował się do szafy. Za nim wlazł archanioł Michał i zatrzasnął za sobą drzwi. Andrzej nacisnął przycisk dzwonka. Elegancki gong zaśpiewał swój akord i zamilkł. Janek nie ruszał się od stołu, zamarły w bezruchu. Gong rozbrzmiał i zaraz potem braterska pięść załomotała o drzwi.
– Janek, otwórz mi, wiem, że tam jesteś, widzę cię przez okno! – krzyknął.
Młodszy Trzaska dalej tkwił przy stole, wpatrzony w ścianę. Andrzej dzwonił i łomotał do drzwi, hałasując niemiłosiernie.
Rumor zwrócił uwagę młodzieńców, którzy właśnie wychodzili z kościoła. Widząc dobijającego się do drzwi plebanii człowieka, zawrócili, i zamiast opuścić kościelny dziedziniec główną bramą, skierowali się w boczną dróżkę, aby przejść koło fary. Andrzej zauważył ich dopiero, kiedy najroślejszy z trójki zapytał zaczepnie, wysokim, kogucim głosem, lekko rozedrganym już adrenaliną:
– Co tak klupješ, mamlaśe, do tych dźwjyřy? 1
Andrzej rzucił przez ramię:
– Nie twój interes, hanysie. – I dalej dzwonił i łomota! do drzwi.
– Suchej, gorolu jedyn, dej lepi kśyndzowi pokůj, bo śe poradzymy znerwować zaroski. 2 – Chłopak nie odpuszczał. Trzaska odwrócił się w stronę obrońców wikarego i warknął:
– Gnojku, nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy, bo ci ten nos ujebią, rozumiesz? To mój brat jest i zamierzam go stąd zabrać. Wypierdalać, już!
Na takie dictum chłopcy, zdecydowani bronić swojego księdza przed każdą agresją, ryknęli zachęcające „Lyj gorola, Stańik!" i rozstąpili się na boki, robiąc Stanisławowi miejsce do rozwinięcia ataku. Ten, speszony, rozejrzał się i zrozumiał, że od animuszu, z jakim zaatakuje intruza, zależy jego prestiż. Zsunął więc szybko kurtkę z ramion, rzucił ją w usłużne ręce kamrata i ruszył w kierunku Andrzeja. Kiedy był na schodach, zewnętrzna krawędź stopy Trzaski uderzyła Stanisława z impetem w twarz, w profesjonalnie wymierzonym yoko-geri. Stańik poleciał w tył, bez przytomności, a krew zalała mu twarz, jeszcze zanim głucho jęknęły plecy w zetknięciu z betonem. Kamraty Stasia, chociaż mieli wielką ochotę do ucieczki, wstydzili się siebie nawzajem i zaatakowali. Brak pośpiechu był dobrym wyborem, bo Richat zdążył osłonić głowę przed kopnięciem i chociaż i tak poleciał w tył, to w tym samym momencie Zefel rzucił się na tę nogę, na której Trzaska właśnie stał, kopiąc Ryszarda, i szarpnął ją energicznie. Andrzej stracił jedyny punkt podparcia dla reszty ciała i plasnął pośladkami o najwyższy schodek. Odgłos uderzenia zlał się w jedno z grzmotnięciem pięści – nawykła do štyla od ryla, pyrlika a kilofa 1 robotniczo-chłopska prawica spadła na inteligencką, warszawską szczękę. Trzaska, zamroczony, zdołał tylko odepchnąć napastnika. Zbierał się właśnie do odparcia kolejnego ataku, plując krwią z rozciętych warg, kiedy otworzyły się drzwi i wyjrzał z nich ksiądz Janeczek.
– Zostawcie go, chłopcy, to mój brat. Idźcie do domu – powiedział.
Andrzej stał, opierając się o barierkę i ocierając krew. Napastnicy popatrzyli po sobie, unieśli odzyskującego przytomność Stasia i podpierając go ramionami, jęli się oddalać, rzucając starszemu Trzasce złowrogie spojrzenia. Andrzej odprowadził ich wzrokiem i odetchnął dopiero wtedy, kiedy minęli spokojnie jego zaparkowaną pod bramą alfę.
– Wracaj do Warszawy, Jędrek. Nic tu po tobie – rzekł wikary.
– Jasiu, co ty mówisz… Chodź, pogadamy. – Andrzej odwrócił się i chciał wejść na plebanię, ale stanął, bo ksiądz Janeczek zagradzał mu drogę, wypełniając swoją chudą sylwetką wąską szczelinę, jaką pozostawił, otwierając drzwi.
– Nie, Jędrek. Wracaj do Warszawy – powiedział dobitnie. Starszy Trzaska stał przed bratem bezradny. Ocierał usta, pokrwawił już sobie cały mankiet koszuli i wiedział, że nie może przecież po prostu przemocą wepchnąć brata do środka, wejść za nim, posadzić go przy stole i pogadać, chociaż w każdej innej sytuacji uciekłby się do takiego właśnie zdecydowanego rozwiązania.
– Jasiek, daj spokój… Pogadajmy, proszę cię.
– Nie, Jędrek. Nie mamy o czym gadać. Wracaj do Warszawy, już – odpowiedział mu wikary z mocą i Andrzej nagle zrozumiał, że nic tu po nim. Nic nie zdziała. Janek odszedł bez pożegnania. Szczęknęła zasuwka, zagrzechotał zamek i Jędrek stał znowu przed zamkniętymi na głucho drzwiami. Splunął jeszcze raz krwią w krzaki i poszedł do samochodu. Odjechał, ze wściekłości cisnąc gaz do dechy i rycząc wchodzącym na wysokie obroty silnikiem, odprowadzany złym spojrzeniem wspartego na ramionach kolegów Stanisława, zwanego Stańikjym, któremu ciągle kręciło się w głowie.
Wysłużony passat podskakiwał na wybojach ulicy Rybnickiej i ksiądz Marcin Wielecki miał trudności z utrzymaniem laptopa na kolanach. Nie dało się już jechać szybciej, amortyzatory volkswagena skrzypiały i tłukły się, kiedy kierowca zaliczał jedną wyrwę w asfalcie po drugiej.
– Władek, pospiesz się, do cholery! – rzucał co chwila ksiądz Wielecki, kiedy wzrok zaczepił mu się o zegarek w dolnym rogu komputerowego ekranu. Kierowca robił, co mógł, ale kiedy tylko minęli zjazd na autostradę, utknęli w korku. Kapłan złożył laptop i wyszedł z samochodu, wspiął się na krawężnik i próbował dojrzeć, co jest przyczyną zatoru – jednak nieruchomy sznur samochodów ciągnął się daleko, aż po zakręt. Ksiądz ze złości kopnął oponę passata, kierowca wzruszył ramionami. Po chwili opuścił szybę.
– W radiu mówią, że wypadek był, proszę księdza. I że to jeszcze potrwa z godzinę co najmniej.
Wielecki spojrzał w niebo i podjął decyzję.
– Idę na piechotę. Zaparkuj potem pod kurią, idź sobie na jakiś obiad, ale bądź pod komórką.
Spakował laptop do plecaka i szybkim krokiem ruszył wzdłuż sznura samochodów, wzbudzając radość kierowców – pokazywali sobie palcami dziarsko maszerującego wysokiego, brodatego księdza w sutannie, birecie i z plecakiem. Nie przejmował się tym wcale, zadzwonił do księdza Rafała, donosząc, że będzie za czterdzieści minut, i szedł.