Starszy ksiądz sięgnął do kieszeni sutanny i wyciągnął paczkę marlboro. Zapalił, otwierając na oścież okno na korytarzu.
– Wie ksiądz – odezwał się nowicjusz – kiedy po krawatowym tygodniu w seminarium, po ostatniej nocy przespanej w krawacie na szyi, w katedrze zakładałem sutannę na obłóczynach, myślałem sobie, że razem z tym krawatem zostawiam świat krawaciarzy. Wie ksiądz, spory, politykę, układ sił, wszystko to… A tutaj, nasi pasterze, oni zachowują się tak… No, rozumie ksiądz. Tak światowo. Jak oni, jak świeccy, jak politycy.
– A coś myślał? Ze od święceń biskupich człowiekowi wyrastają skrzydła anielskie?
– No, nie, ja wiem. Ale gdzie w tym wszystkim jest Duch Święty, proszę księdza?
– Synek, a co ty sobie wyobrażasz, że Duch Święty miałby wlecieć do tej sali pod postacią gołębicy i pouczyć biskupów, co zrobić ze sprawą księdza Trzaski, potem skrzydłem białem wskazać, który biskup jest agentem SB, a przy okazji jeszcze zalecić, że wszystkie komputery na parafiach powinny działać pod Linuxem, albowiem tylko open software miły jest Panu?
Młody ksiądz zaśmiał się cicho.
– Ksiądz sobie żartuje, ale przecież nie o to mi chodzi. Żeby jakaś jednomyślność była, żeby oni nie myśleli o polityce, o konserwatystach i postępowcach, tylko o tym, wie ksiądz, gdzie jest prawda i co jest rzeczywiście miłe Panu.
– Widzisz, chłopie, jakbyś studiował historię, tobyś wiedział, że Duch Święty potrafił działać nawet przez papieża Borgię, Aleksandra VI. I wyobraź sobie, że to ten łajdak Borgia na papieskim tronie zrealizował wolę Ducha Świętego, a nie święty szaleniec Savonarola. Spiritus Sanctus poradził sobie doskonale ze sprawowaniem opieki nad Kościołem, rządzonym przez takich gagatków w purpurze, że nasi biskupi, acz swoje za uszami mają, to przy nich chodzące świętości. Chłopie, ty się dziwisz, że tam, na tej sali, tak ważną rolę grają ludzkie namiętności, niechęci, żądza władzy, pycha. A dziwić się należy raczej temu, że mimo tych ludzkich cech – bo przecież tam ludzie siedzą, nikt inny – wśród zgromadzonych na tamtej sali biskupów czasem, może rzadko, udaje się coś, co żądzę władzy i pychę przerasta. Zatem ćwicz się, chłopcze, w pokorze i uwierz, że niewykluczone jest, że nasi biskupi podejmą decyzję taką a nie inną za sprawą Ducha Świętego właśnie. No, a teraz wracajmy, zanim stary się połapie, że nie notujemy -powiedział, po czym zgasił papierosa na parapecie i wyrzucił niedopałek za okno, na zaniedbany trawnik.
Wrócili do sali konferencyjnej. Starszy ksiądz zajął się przeglądaniem notatek i obmyślał sprawozdanie, które będzie musiał sporządzić dla ordynariusza, młodszy zaś przysłuchiwał się dyskusji i z całych sił starał się uwierzyć w obecność Ducha na sali.
Ksiądz Janeczek siedział w kuchni, w której od odejścia panny Aldony w zlewie piętrzyły się stosy naczyń. Na farze było przeraźliwie zimno, bo wikary nie potrafił dobrze napalić w starym węglowym piecu centralnego ogrzewania w piwnicy. Zaraz po tym, jak rozpalił, piec rozżarzył się do czerwoności, a woda w rurach zawrzała, by po godzinie ostygnąć zupełnie. Dał więc sobie spokój i od dwóch dni siedział w zimnie.
Na stole, obok kubka z gorącą kawą – na szczęście obsługa czajnika elektrycznego nie wymagała lat doświadczenia – leżało pismo z kurii, które przyszło dzień wcześniej. Biskup poleca mu udać się do klasztoru kamedułów na Bielanach. Tej nocy, o trzeciej nad ranem – to zaraz – zostanie podstawiony samochód z kierowcą, który zawiezie księdza do klasztoru, gdzie odda się ksiądz modlitwie i postowi, aż do czasu wyjaśnienia sprawy i podjęcia decyzji.
Był cholernie zmęczony. Wyczerpany. Bycie prorokiem jest nawet bardziej absorbujące niż bycie wikarym i katechetą. Jezusa i archanioła Michała nie widział od tygodnia, od odejścia proboszcza i gospodyni. Zniknęli bez słowa, moc została -uznał więc, że to próba dla jego charakteru i ma po prostu robić to, co wcześniej. Codziennie wstawał rano, szedł do kościoła i modlił się przez cały dzień, jedząc tylko to, co przynieśli wierni. Czy ma być posłuszny Kościołowi, czy Jezus, który przyszedł do niego osobiście, chciałby, żeby pojechał do kamedułów, czy raczej dalej robił to, co teraz? Może powinien założyć zakon żebraczy, wyjść zaraz z plebanii, zabrać tylko płaszcz, chodzić od domu do domu i nauczać.
Miał kiedyś kumpla, fizyka. Chłopak robił doktorat na uniwerku, jako ekstern, i utrzymywał się, ucząc fizyki w liceum. Opowiadał mu, jak dziwacznie się czuje, wykładając dziatwie szkolnej obraz świata – może nie fałszywy, ale bez wątpienia niekompletny, anachroniczny, słowem – nieprawdziwy. A to była tylko fizyka, a on, kapłan, ma iść i wykładać ludowi, który wierzy w każde słowo z jego ust bardziej niż papieżowi, kardynałom i biskupom razem wziętym, prawdy, które się właśnie zdezaktualizowały, dalece bardziej niż newtonowska fizyka.
Zacisnął dłonie na emaliowanym kubku – czyżbyś właśnie, Janek, powiedział sobie, że nie wierzysz w to, co było treścią życia? W niezacieralne znamię kapłańskie też nie wierzysz? To nie kwestia wiary – opowiedział nieobecny Chrystus – ty już w nic nie musisz wierzyć, ty wiesz.
Na placu przed plebanią zaskrzypiał śnieg pod kołami samochodu.
Jezus powiedział, że ten Kościół – jednak – jest jego Kościołem, więc zrobię to, co mi Kościół nakazuje. Ze zmęczenia, ze strachu czy z posłuszeństwa, nieważne.
Ksiądz wstał od stołu i wyszedł przed plebanię. W zielonym oplu szyba od strony kierowcy zjechała na dół, otyły mężczyzna za kierownicą zapytał:
– Ksiądz Trzaska? Do Krakowa mam zawieźć.
– Tak, tak. To ja – odpowiedział ksiądz, podszedł do samochodu, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
Nawet kuria, szukając człowieka do załatwienia takiej dyskretnej sprawy, jak przewiezienie jednego chudego wikarego ze Śląska do Krakowa, trafia nieodmiennie na ten charakterystyczny typ – faceta od wszystkiego. Miejsce pracy? Samozatrudniony. Działalność gospodarcza, PUH „Grażyna"(od imienia żony, szanowna pani), Ziębal Jerzy, ulica taka a taka, numer, czterdzieści cztery sto trzydzieści trzy, Drobczyce. Firma, mieszcząca się w czarnej saszetce, dzieląca ten i tak ciasny Lebensraum z telefonem komórkowym i zdjęciami dzieci. Na lewy nadgarstek malowniczo zsuwa się złota bransoletka krzykliwego zegarka, na włochatym karku wisi złoty łańcuch. Samochody z Niemiec sprowadzam, na życzenie, każdy model i typ. Wiesz pan, to jest bezwypadkowe auto, troszkę tylko puknięte było w lewy tylny błotnik, no przytarte dosłownie, dajesz pan dychę i jeździsz pan, nic tylko wachę lać i jeździć. Jaka szpachla, coś pan? Mówię przecież, że bezwypadkowe, puknięte tylko w lewy tylny, no i co z tego, że numery szyb się nie zgadzają. Panie, coś pan jest, kontrola jakości? Takie są numery, bo takie w fabryce dali. Piękny wóz. Niemiecki. Niezawodny. Jak masz pan lekką nóżkę, to piątkę na sto weźmie, nie więcej.
To takie piękne, poprawiać świat. Na lawecie jedzie spalony wrak forda focusa, a on, Ziębal Jerzy, zamieni ten śmieć w piękny samochód. Albo zawiezie busikem dwanaście osób do roboty, do Włoch, na plantację, jeden kurs starą renówką, a kasa jest. Jeździł kiedyś na taryfie, ale dał se spokój, bo kasa to jest gdzie indziej. Rano szczotkuje pelerynkę z włosów spadającą na kark, przeciera siwiejący wąs i przytyka do ucha komórkę – że jak, laguna jest do wzięcia? Rocznik zero jeden? Ile dam? No, jak za lagunkę, to dwie dychy dam. Ze jak? Wiesiek, czyś ty oszalał, co ty, kumpla chcesz oszwabić? Mówię, że dwie dychy dam.