A w niedzielę pakuje żonę i obie córki do najładniejszego z samochodów, jakie w danej chwili stoją u niego na placu, i jedzie powoli do kościoła, zadowolony, kiedy dobiegają go słowa, że Ziębal znowu nowym autem. Albo: tyn gorol zaś tym nowym autym. Na ofiarę daje często i obficie, na kolędzie sam zawsze jedzie po księdza i odwozi go z powrotem na plebanię, napoiwszy uprzednio i nakarmiwszy – bo wie ksiądz, ja tam chcę z księdzem i Panem Bogiem dobrze żyć. Jak trzeba było chodnik nareperować – załatwił betoniarkę. Łamały się gałęzie na cmentarzu – zwyżka będzie, proszę księdza, na jutro. Ja z wszystkimi chcę dobrze żyć, chyba że mi który na odcisk nadepnie. Wtedy zgnoję.
Więc skoro sam biskup proszą, żeby zawieźć wikarego do Krakowa, to w ogóle nie ma o czym gadać. Nic ksiądz nie płaci. No chyba że tak, skoro to kuria, to przyjmę, i jakoś się dołożę potem księdzu, jak ksiądz będzie ten remont dachu robił.
I takim Jurkom Ziębalom on, ksiądz Jan Trzaska, ma głosić Dobrą, ale fałszywą Nowinę. Jerzemu Ziębalowi ma wytłumaczyć, że Nowe Przymierze się przeterminowało, jak Stare, i teraz przyszedł czas na Przymierze Najnowsze. Jerzemu Ziębalowi ma to wytłumaczyć, człowiekowi, dla którego chrześcijaństwo mieści się w nawach kościoła i tam je należy raz w tygodniu odwiedzać – ale nie ma ono, oczywiście, żadnych związków ze światem motoryzacyjnych handlarzy. Bezwypadkowy, proszę pana, w Rajchu jeździł nim jeden dziadek, tak, przebieg autentyczny, to jest, proszę pana, super okazja. Panie Ziębal, musimy wejść na następny stopień wiary, gdyż ukazał mi się Chrystus.
Kiedy wikary zamilkł po wejściu do samochodu, Ziębal czekał, z szacunkiem, aż ten się odezwie. Ksiądz jednak milczał, więc kierowca w końcu zapytał:
– No, zaraz – jakieś bagaże ksiądz pewnie bierze, czy coś takiego?
– Nie, nic mi nie trzeba.
– Jedźmy.
Ksiądz zapiął pasy. Grubas wrzucił wsteczny, stękając odwrócił się w fotelu, usadowił na prawym pośladku i oparł dłoń o siedzenie pasażera, sapnął i zaczął wycofywać.
Trzask gniecionej blachy i pękających szyb. Cisza. Paniczny oddech, łapczywie wciągane powietrze, czuje, jak pasy bezpieczeństwa gniotą mu żebra. Nadęta poduszka powietrzna po orgazmie wybuchu zmieniła się w zużyty flak.
– Nic księdzu nie jest? – zapytał Ziębal, kiedy doszedł do siebie.
Ksiądz Janeczek pokręcił głową, wciąż niezdolny do powiedzenia czegokolwiek. Kierowca wytoczył swoje cielsko z samochodu. W prawym boku jego prywatnej astry tkwił zgnieciony przód czerwonej tigry, z której wyskoczyła młoda, przystojna dziewczyna i zupełnie ignorując grubasa, podbiegła do księdza Janka.
– Nie może ksiądz nigdzie odjechać. Niech ksiądz wysiada! Widziałam, jak ksiądz wyjeżdża, i musiałam księdza powstrzymać! – krzyczała.
Ksiądz Janeczek poznał ją – dziennikarka, Małgorzata Kiejdus, z „Fikcji i Mitów".
– To co, że niby specjalnie pani uderzyła w mój samochód? – zapytał Ziębal, czerwieniejąc ze złości.
Ksiądz wysiadł. Na masce pojawiły się płatki śniegu.
– Pierwszy śnieg w tym roku – powiedział.
– Niech ksiądz patrzy, ona tam stoi – wskazała dziennikarka, niepotrzebnie, bo ksiądz Janek już wiedział, o co chodzi.
W ciemnościach przecinanych tylko słabym światłem latarń, na poboczu asfaltowej drogi, stała chudziutka dziewczynka w niebieskim płaszczyku założonym na szpitalną pidżamę. Płatki śniegu, które najpierw objawiały się na wysokości pomarańczowych żarówek ulicznego oświetlenia, nieprześladowane wiatrem zsuwały się spokojnie na Anulkę, spoczywając na jej ramionach i głowie, i umierały powoli, wsiąkając w niebieską wełnę palta i w rozczochrane włosy.
Ksiądz Trzaska pierwszy raz widział dorosłą czternastolatkę. Dorosłą, bo świadomą śmierci, która nieuchronnie nadejdzie, za kilka, może za kilkanaście tygodni. Świadomą swojej słabości, swojego ciała, które samo się niszczy i pożera. Świadomą wszystkiego, czego w życiu już nie zobaczy i nie poczuje. Pocałunków, wakacji nad morzem, nowych sukienek i filmów w kinie. Dotyku mężczyzny i obiadów w restauracji, smaku wina i papierosów, porażek i zwycięstw, białej i czarnej sukni, bólu rozrywanego dziecięcą główką krocza. Anulka. To imię, dziecięce imię, którego już nie zdąży zmienić, po stokroć tłumacząc mamie (ojca nie zna i już nie pozna), że nie nazywa się Anulka, tylko Anna, albo Ania, i tak należy się do niej zwracać. Anna.
– Musi ksiądz ją uratować! Ksiądz może ją uzdrowić! Ja byłam, proszę księdza u spowiedzi, nawróciłam się, już nie pracuję w „Fikcjach", niech to ksiądz dla niej zrobi.
– Księże, zostawmy tę wariatkę. Niech ksiądz wsiada, dowieziemy się jakoś do mnie do domu, zostawię opla i pojedziemy mercem, do Krakowa niedaleko, autostradą w półtorej godziny będziemy na miejscu. Opony zimowe mam, to i śnieg nam nie straszny – mówił Ziębal, myśląc o tysiącu złotych polskich, który właśnie wymykał mu się z rąk, z każdym słowem tej wariatki. Zbliżył się do kapłana, otworzył drzwi opla i spróbował wepchnąć księdza do środka.
Ksiądz Janeczek był od niego o jakieś pięćdziesiąt kilogramów lżejszy i słabszy. Jednak ani grube jak konar łapsko, ani beczkowata klatka piersiowa i brzuch nie zdołały przesunąć księdza chociażby na milimetr.
– Co? – zdumiał się grubas i nagle, jak kafarem uderzony potężnie w pierś, przeleciał przez drogę i runął do rowu. Po chwili zaczął się z niego gramolić, sapiąc i pojękując, a ksiądz biegł już do stojącej przy drodze dziewczynki, porwał ją w ramiona – nie ważyła więcej niż trzydzieści kilogramów – i zaniósł do domu.
– Nie jadę, rozmyśliłem się – rzucił po drodze do przerażonego kierowcy, który i tak uznał, że sprawa jest śliska i należy się z całej tej historii czym prędzej wyplątać.
Janek szedł na plebanię, tuląc kościste ciałko, dziewczynka, w odruchu instynktownego zaufania objęła księdza za szyję. Dzięki ci, Jezu, kimkolwiek jesteś, Bogiem, duchem, człowiekiem – dzięki ci za dar naprawiania świata. Do fary dobiegł, otworzył drzwi kopnięciem i wpadł do kuchni. Przytrzymując chore dziecko jedną ręką, drugą zrzucił wszystko ze stołu. W domu tak zimno, a ta mała taka zmarznięta. Pomyślał o piecu i woda w rurach zabulgotała gorącem, a żeliwne kaloryfery, szczyt nowoczesności z ostatnich lat panowania cesarza Wilhelma, stęknęły i zajęczały rozprężanym, nagrzewającym się żeliwem. Z pomocą Małgorzaty, która pobiegła za nim, ksiądz umieścił Anulkę na blacie. Położył dłonie na rozpalonym czole dziewczynki.
– Zabrałam ją z hospicjum. Musi jej ksiądz pomóc – powiedziała Małgorzata.
Ksiądz Jan Trzaska zamknął oczy i poczuł, gdzie tkanki, spaczone piętnem grzechu pierworodnego, zbuntowały się przeciwko swemu Stwórcy, aby koronę Jego stworzenia zgiąć, skręcić, umazać wymiocinami, niech zdycha we własnym gównie, ta kupka błota, rozwodnionej gliny, ścierwo obdarzone duchem. Niech nie umiera, niech zdycha, niech jej forma rozmyje się w potwornych deformacjach, naroślach i guzach, niech wyje.
Kapłan uspokoił więc mnożące się zepsute komórki, wygładził je, przywrócił na ich dawne miejsce. Naprawił świat, dając tej dziewczynce życie, którego nie miała prawa mieć.
Ania otworzyła oczy.
– Będę żyć, ciociu – powiedziała.
– Ano będziesz, dziewczę, bo ksiądz Janek cię uzdrowił – powiedział siedzący na szafie Jezus. Machał nogami w sandałach, obok, opierając pośladki na piętach i obejmując kolana ramionami, kucał archanioł Michał.