Wikary zemdlał.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą twarz Kocika. Teofilu, Teofilu, uwolnili cię od kruka, ty pomożesz uwolnić innych.
– Obudził się – powiedział Kocik.
Silne ręce uniosły księdza do pionu. Poczuł, że ma związane ręce i nogi, a w ustach knebel.
Rzucił się, szarpnął, zawył bezsilnie przez dławiący go gał-gan. Oprócz Teofila Kocika trzymało go dwóch mężczyzn odzianych w robocze drelichy, w kaskach górniczych z lampkami. Twarze i dłonie mieli czarne od węgla. Wzięli go za ramiona i nogi i wynieśli z fary, i ułożyli na tylnym siedzeniu zaparkowanego pod schodami dużego fiata. Siedli z przodu, Kocik siadł z tyłu, obok księdza.
– Ksiądz się nie martwi, ta kobieta i dziewczynka są bezpieczne, u moich gospodarzy nocują. Jedziemy! – rzucił do kierowcy.
Porwali go, aby zamknąć w jakiejś luksusowej klinice, gdzie będzie leczył chore dzieci prominentów. Zrobią z niego medyczny automat, założą spółkę „Priest-Med Sp. z. o.o." i będą kasować po dziesięć tysięcy za korekcje plastyczne, sto tysięcy za cukrzycę i milion za raka i białaczkę. Może nawet dostanie zielony fartuch, jak doktorzy w telewizyjnych serialach? I maskę. Ale i tak wszystko pozostanie tajne, przecież nie można legalnie więzić człowieka. Zrobią mu więc złotą klatkę pełną wszelkich wygód, ale odetną go od świata. Albo zaszantażują karierą brata lub życiem ojca…
Szarpnął się w więzach. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że przecież czuje intencje swoich dręczycieli. Nie chcieli go skrzywdzić.
Kocik nachylił się nad księdzem i wyciągnął spod kurtki zawiniątko.
– Mam paczkę, mam tu hostie, ale takie, że one jeszcze nie są Panem Jezusem, proszę księdza, ale mam też puszkę, potem będzie potrzebna – powiedział wariat z przekonaniem.
Ksiądz niczego nie rozumiał. Silnik starego rzęcha zakaszlał i odpalił, wycieraczki z chrzęstem starły cienką warstwę śniegu. Ruszyli. Reflektory oświetlały rój wirujących płatków, jechali we mgle, koła samochodu, obute w łyse opony, tańczyły na śliskiej drodze, jednak kierowca był wprawiony w prowadzeniu w takich warunkach. Trwało to może dwa kwadranse. Z szosy odbili w boczną drogę, kierowca wyłączył światła i dalej jechali po omacku. Samochód się zatrzymał.
– Jerůna, na tym śńygu bydźe śladyšúo uźfeć, jakby tu ftoś přiloz… 1 – powiedział jeden z górników.
– Ńy fandzol, Zefel, yno bier kapelůnka za šúapy i drap na gruba lecymy. Kocik, pozamykej auto, kluče moš we stacyjce, i lec za nami 2 – odparł drugi.
Ksiądz Janek nie wyrywał się w ogóle, górnicy wyciągnęli go z samochodu i położyli delikatnie na śniegu, po czym nożycami rozcięli siatkę płotu. Chwycili księdza, przecisnęli się przez dziurę i przez pokryte śniegiem pole truchtem ruszyli ku majaczącym w wątłym świetle latarń zabudowaniom. Kocik zamknął samochód i ruszył za swoimi kamratami.
Dobiegli do pokrytego obłażącym tynkiem muru, postawili przy nim księdza.
– Moš te halby? 3 – zapytał wyższy i tęższy z górników, nazwany przez kolegę Zeflem.
Kocik wyciągnął spod kurtki dwie butelki absolwenta. Zefel wziął wódkę, wysunął konspiracyjnie głowę zza węgła, rozejrzał się, dobiegł do ścieżki i ostentacyjnie nonszalanckim krokiem poszedł do cechowni. Po paru minutach wyjrzał z drzwi, uniósł kciuk. Kocik z drugim górnikiem podnieśli księdza Janka i pobiegli do cechowni, przemknęli się przez nią, nie zatrzymując ani na chwilę, dobiegli do windy w szybie, zamknęli za sobą zasuwane drzwi.
– Kapelůnek to ponoć pjyršy roz we šole śedzům, pra? 4 – zapytał mniejszy górnik.
Ksiądz wikary odpowiedział jęknięciem przez knebel. Kocik wyciągnął z kieszeni scyzoryk, przeciął więzy i knebel.
– Przepraszam, żeśmy księdza związali, ale nie było czasu. Trzaska roztarł zdrętwiałe przeguby.
– Gdzie mnie zabieracie? O co chodzi w tej farsie? – zapytał.
– Zobaczy ksiądz. Uleczymy księdza, naprawdę. Jeszcze trochę cierpliwości. Ale niech ksiądz założy drelich, żeby się ksiądz nie rzucał w oczy.
Winda zatrzymała się. Wikary zmieni! suknię duchowną na robocze spodnie, kraciastą koszulę i kurtkę. Górnicy założyli księdzu i Kocikowi kaski. Ruszyli przez chodniki i wyrobiska, wśród błyszczącej czerni ścian, stempli i szalunków, mijając nielicznych górników. Po dziesięciu minutach szybkiego marszu zatrzymali się. Zefel sięgnął za stary, gruby jak pień dębu stempel i wymacał za nim żelazną wajchę, szarpnął ją i wąski kawałek ściany między elementami podsadzki okazał się stalowymi drzwiczkami, na których zamontowano cienką warstwę skały, tak że drzwi wtapiały się zupełnie w otoczenie. Otwarte przejście odsłoniło niski korytarz, którym poruszać dało się zapewne jedynie na czworakach. Zapalił czołową latarkę i wpełzł do korytarza, za nim ksiądz, Kocik i drugi górnik, który nie odwracając się, zamknął nogą drzwi do tajemnego przejścia. Powietrze było stęchłe i śmierdzące, jednak inaczej, niż mógłby się tego ksiądz Janek spodziewać w kopalni. Nie śmierdziało tak, jak śmierdzi stara maszyna, spalonym olejem, zetlałą izolacją przewodów, nie śmierdziało fabryką, śmierdziało raczej tak, jak cuchnie zasiedlona przez meneli poczekalnia na prowincjonalnym dworcu, chociaż bez nuty przetrawionego alkoholu. Woń ludzkich odchodów, niemytego ciała i resztek jedzenia była ledwie wyczuwalna, chociaż gęstniała powoli, w miarę jak posuwali się chodnikiem.
Słabe światełko latarki nagle zsunęło się z ścian i spągu, wpadło w przestrzeń i mdłą poświatą rozświetliło niewielką kawernę, która znajdowała się przy końcu chodnika.
– Fater, to jo, Jůsef, syn Půndźaúka, je zy mnům Koćik, co go znoće juž, Walek, syn Środy, i tyn kapelůnek, o kerym my wům godali. 1
– Kommen Sie – odezwał się charkotliwy głos.
Wpełzli do środka. Kawerna nie miała więcej niż metr i siedemdziesiąt centymetrów wysokości, a przy tym nie była większa niż przeciętny pokój w mieszkaniu. Pod jedną ze ścian w węglowej skale wykuta była nisza, która mieszkańcowi kawerny służyć musiała za pryczę, po drugiej znajdował się krótki chodnik kończący się małym wyrobiskiem, przy wyjściu stały trzy stare drewniane wiadra pełne węglowych grud.
Mieszkaniec komory siedział na pryczy. Kiedy światło latarki Gerda spoczęło na nim, ksiądz Janek musiał wytężyć oczy, aby odróżnić jego postać od otaczających go ścian, gdyż był prawie jednolicie czarny. Błyskały jedynie białka oczu, paznokcie i nitki nieuczernionej węglowym pyłem siwizny w długich, skołtunionych włosach, łączących się z patriarchalną brodą. Razem zarost i włosy okalały grzywą tę małą głowę. Jego spodnie i kurtka zmieniły się w szmaty. Teraz, setki razy połatane, powiązane ze sobą, tworzyły misterną konstrukcję, która ledwie osłaniała ciało. Spod tych łachmanów wyzierały ramiona i nogi, chude, lecz żylaste i w istocie muskularne, pokryte czarną skórą. Czarną nie murzyńskim brązem, lecz od węglowego pyłu, który wtarł się między warstwy tkanki, a skóra, zupełnie blada, bo pozbawiona słońca, przyjęła go jak pigment.
– Raz przyszedł do mnie Chrystus – powiedział mieszkaniec podziemnej pustelni.
Ksiądz Janeczek zobaczył człowieka. Tym razem jednak to nie on widział na wskroś – jego nadprzyrodzone spojrzenie nie przenikało przez pokrytą węglem skórę. Podziemny człowiek sam ukazał się w głowie księdza. Wizja nie była aktem przenikliwości, lecz głębokiego, intymnego otwarcia.
1 Kurczę, na tym śniegu będzie się dato dostrzec ślady, jeżeli tu ktoś przyjdzie.