Выбрать главу

Ma szczęście, zamiast do Magadanu, trafia do kopalni na Śląsku. Codziennie zjeżdża na dół, pracuje ponad siły czternaście godzin i otępiały, bezwładny wraca na pryczę w obozie, przekonany, że już umarł. Mijają lata, a on pogrąża się w apatii, jego umysł i dusza upodabniają się do ciała. Stają się suche, żylaste, odporne – i unikają każdego zbędnego ruchu, jakby oszczędzając się na przyszłość. Kiedy leży na pryczy, nie myśli, nie tęskni, nie liczy dni, nie wspomina kobiet, domu, nie czeka na paczki (których mu i tak nikt nie przysyła) i nie marzy o amnestii, nie ma żadnych nadziei ani pragnień. Staje się zwierzęciem. Kuli się pod ciosami, które wymierzają mu żydowscy strażnicy, i nie czuje do nich nienawiści. Nie boi się ich, traktuje bicie i szykany tak, jak prawdziwi ludzie w prawdziwym świecie traktują drobne niedogodności, wynikające chociażby z pogody. Czy ktoś nienawidzi deszczu? Nie ma przyjaciół, nie ma wrogów.

Na pryczy obok numeru trzydwaosiemdwadziewięć, który kiedyś był Bogislavem, kładzie się nowy więzień, niski i wątły, w grubych okularach w rogowej oprawie. Jestem ksiądz Smollka. Ich bin Priester Smollka. Je suis prêtre Smollka. Przedstawia się po kolei w paru językach, powoli, nie dostrzegając żadnej reakcji w oczach towarzysza. Trzydwaosiemdwadziewięć nie czyni nawet gestów, jakie robi człowiek, kiedy chce uwolnić się od czyjegoś towarzystwa. Nie odwraca się demonstracyjnie na drugi bok, nie unika wzrokowego kontaktu. Nie zrywa się z pryczy i nie wali nowego więźnia pięścią w twarz, żeby pokazać mu, kto tu rządzi. Po prostu, ma swój mur, którego nikt nie przebije. Nikt.

Ale ksiądz Smollka nie jest w obozie przez przypadek, bo nic nie dzieje się przez przypadek. Wie, że Bóg ma co do niego swój plan i w obozowym baraku może dokonać tyle samo lub więcej, niż dokonałby z barokowej ambony, głosząc rzeczy ostateczne górnikom, ich tłustym żonom, żylastym ojcom i matkom o grubych ramionach i szerokich zadach. Ci spokojni Ślązacy, którzy żyją tak, jakby nic się nie zmieniło, pracują lojalnie na swoich grubach i w swoich hutach, bo tak należy, jak pracowali dla Hitlera, tak pracują dla Stalina. Pracowaliby i dla Napoleona albo Czyngis-Chana, bo tak świat jest urządzony, że o czwartej czterdzieści trzeba wstać, iść siedem kilometrów do roboty, przebrać się, zjechać na dół, odrobić szychtę, po fajrancie wyjechać we šole na wjyrch, přeblyc śe i lyźć śedym kilometrůw duma, na úobjod. A w ńydźela úoblyc śe čorny ancug i iść na mšo 1. Taki jest rzeczy porządek. I tak samo jak wytrwali są w swojej lojalności wobec władzy, chociaż władają nimi wcielone diabły, tak samo lojalni są wobec swojego farořa. Nie wstępują do partyzantki ani do partii. Zakładają białe koszule i w letnim słońcu, przy dźwiękach trąb, w kraju pod władzą gruzińskiego diabła, kroczą za przemierzającym ulice Najświętszym Sakramentem, jakby władza tego Juliana Apostaty dwudziestego wieku nie sięgała na ulice śląskich wsi i miast. Jakby macki katowickiego UB nie mogły wślizgnąć się na bruk polerowany podeszwami i kolanami procesji. Bogu co boskie, Stalinowi co stalinowskie. I życie w familokach toczy się rytmem roku liturgicznego, a w Stalinogrodzie, który kiedyś był Katowicami, tłumy walą w niedzielę na sumę. W każdym z nich tkwi niewolnik i jednocześnie patrycjusz, bo pracują równie sumiennie, jak obojętnie gardzą obyczajami i rytuałami nowej władzy.

Jak ma ich ewangelizować ksiądz Smollka? Co może im powiedzieć, krew z ich krwi, ale tak różny, bo płonący świętym oburzeniem, niezgodą na świat. Chciałby wyrwać ich z letargu. Jak możecie, kłaniacie się Bogu, a potem idziecie do kopalni, i wyrywając ziemi bryły węgla, służycie diabłu, mordującemu na Syberii waszych braci w wierze. Wasi synowie, którzy nie wrócili z wojny, tkwią w obozach na Kołymie albo tutaj, w Świętochłowicach, a wy płaczecie za nimi, ale co rano zjeżdżacie do kopalni, żeby diabeł mógł waszą pracę przekuć na nowe czołgi i karabiny, by zniewolić resztę świata. Mimo napomnień biskupa, nie zmienił retoryki. Czy poruszył serca swoich parafian – nie wiedział, natomiast na pewno drgnęło serce w kilku konfidentach UB, z obowiązku uczęszczających na mszę. A od tego drgnienia do brutalnych przesłuchań i obozowej pryczy powiodła księdza Smollkę droga krótka i szybka.

Będzie więc ewangelizował tam, gdzie ewangelizowali ci, których moc i władzę przekazał mu biskup, co położył mu na głowie dłonie i uczynił kapłanem. Skoro oddał swoje życie Jezusowi, to ufa mu bez zastrzeżeń. Skoro Panu podobało się umieścić go w więzieniu, to widać tutaj właśnie jest jego miejsce. Zaczyna zatem od tego człowieka, który leży na pryczy obok.

I ksiądz Smollka mówi, a dusza Bogislava – zwłókniała, wyschnięta, martwa – powoli, pod siłą słów kapłana wilgotnieje, mięknie, wraca do życia. Po trzech tygodniach odezwał się po raz pierwszy, po dwóch miesiącach zaś Bogislav Freiherr von Tschiwitz wyspowiadał się z całego swojego życia.

I ksiądz Smollka zaczął wygrzebywać chrześcijanina spod tych zwałów trupów, spod zgwałconej dziewczyny. Bogislav kiedyś był luteraninem, ale jest przekonany, że we wszystkich pobielonych zborach świata nie było nawet części tej wiary, którą ma przemawiający do niego ksiądz.

Cztery lata trwa formacja, jakiej kapłan poddaje tę młodą bestię, najpierw spuszczoną ze smyczy, a potem pobitą i zakutą w łańcuchy, ujarzmioną i złamaną. Z mordercy i gwałciciela, gorzej, z niewolnika wykuwa chrześcijanina. Na tyfus umiera dopiero wtedy, kiedy więzień trzydwaosiemdwadziewięć staje się człowiekiem wolnym, spokojnym i odważnym, pewnym swoich przekonań, wewnętrznie skupionym i pełnym siły. Jeśli ktoś mógłby wejrzeć w duszę Bogislava i byłby świadom warunków, w jakich dokonuje się ta przemiana, nie uwierzyłby, bo nawet w zacisznych murach seminariów nauczycielom chrześcijaństwa rzadko udaje się taka sztuka. Jednak ksiądz Smollka nie jest wcale zdziwiony, bo czuje się jedynie skromnym pomocnikiem Chrystusa. Umiera spokojny. Ostatnia katecheza, jaką mówi pomorskiemu arystokracie, opowiada o klasztorach, powołaniu do odwrócenia się od świata w zakonach kontemplacyjnych i o idei monastycznej od Benedykta do dziś.

Bogislav modli się o wolność, bo chce wyjść z więzienia i wstąpić do klasztoru. Po kilku dniach żarliwych modlitw nagle pojmuje, czego chce od niego Pan, i nie modli się więcej o wolność, bo przecież już jest wolny. Całuje dłonie strażników, którzy z wściekłości biją go jeszcze mocniej, i modli się za nich. Aż wreszcie któregoś dnia, kiedy zjeżdża na dół, pojmuje, że już nigdy nie ujrzy słońca i nieba. Po prostu to wie i sądzi, że zginie na dole. Próbuje więc porozmawiać ze strażnikiem, ale dostaje tylko pałką, rozmawia ze współwięźniami, ale ci od dawna traktują go jak wariata. Kiedy pęka stempel, Bogislav jest gotowy. Pater noster, qui es in caelis. Ku swojemu zdziwieniu, nie ginie. Przypomina sobie gimnazjum: czy niebiosa powinno się wymawiać „kelis", czy może raczej „czelis"? Skała, która oderwała się od sufitu, oddziela go od innych więźniów i strażników. Gasi lampę, siada na spągu, opiera się o czarną, gęstą ciemność, pyta: „Herr, hast für mich als Busse für meine Sünden den Tod vom Durst vorgesehen?" 1. Jemu, skazańcowi, nie przysługuje przywilej wolnego górnika – do wolnego górnika, żywego lub martwego, zawsze dotrą ratownicy, którzy będą odrzucać skały tak długo, aż znajdą ciało lub człowieka. Wolny górnik mógłby po prostu usiąść i czekać, pewien, że ktoś doń przyjdzie. A on, trzydwaosiemdwadziewięć, może być pewny – nikt nie przyjdzie. W kancelarii pisarz dopisze stosowną adnotację do akt, wykreślą go z ewidencji, jego miska i koce zostaną wciągnięte z powrotem na stan do magazynu, koniec. Bogislav nie boi się śmierci, ale na myśl o męczeństwie umierania z pragnienia drżą mu ręce, bo wie, co to znaczy – kiedyś siedział w karcerze, bez wody, przez cztery dni. I wtedy czuje na twarzy delikatny powiew. Skoro jest powiew, skoro rusza się powietrze, to znaczy, że może gdzieś być wyjście. Zapala lampę, szuka i znajduje. Sanctificteur nomen tuum. Zawał odsłonił fragment wejścia do starego korytarza, wąską szczelinę. Bogislav jest chudy, przeciska się więc i nagle staje w korytarzu, w którym nigdy nie był. Bóg ma plan co do mojego życia – myśli Bogislav i po prostu idzie tym chodnikiem, który, już to wie, łączy się z inną kopalnią. Adveniat regnum tuum. Potyka się o stare podkłady i pogięte szyny, kiedy dochodzi do większego chodnika, zawraca. Bóg ma plan co do mojego życia. Nie wie, co będzie. Znajdą go górnicy, wolni górnicy, wyprowadzą na zewnątrz i trafi z powrotem na swoją pryczę. Strażnicy uznają, że to była próba ucieczki i zatłuką go na śmierć. Dein Wille geschehe, auf Erden, wie im Himmel. Ciche i odległe echo słów, które w innej epoce płynęły z pomarszczonych ust kaszubskiej niańki – Będze wólo twoja, jak v njebje, tak na zemji – i opływały małe ciałko ostatniego szlachcica, który urodził się w pomorskim pałacu, zanim wolą ludu pracującego miast i wsi zamieniono go na ośrodek pomocy społecznej. Po paru godzinach słyszy kroki. Fiat voluntas tua, sicut in caelo, et in terra. „Sikut in czelo" czy „sikut in kelo"?

вернуться

1 w windzie na górę, przebrać się i iść siedem kilometrów do domu, na obiad. A w niedzielę założyć czarny garnitur i iść do kościoła na mszę.

вернуться

1 Panie, czy przeznaczyłeś mi za moje grzechy odpokutować śmiercią z pragnienia?