Przeszli do kuchni. Ksiądz szybko wyciągnął kiełbasę z lodówki i nastawił wodę na gazowym piecu. Przez chwilę usiłował zignorować zgorszone spojrzenie gospodyni, ale skapitulował i podał jej jeden serdelek.
– Ksiądz proboszcz pewnie miałby ochotę na jajecznicę na kiełbasie…
Panna Aldona wymamrotała coś pod nosem o nieszanowaniu gospodarza i zaczęła przyrządzać jajecznicę dla proboszcza. Wikary wrzucił kiełbasę do garnuszka z wodą i włączył elektryczny czajnik, aby zaparzyć kawę. Rozpuszczalną. Po chwili siedział już przy stole, nad dwoma kromkami wczorajszego chleba posmarowanymi serkiem topionym, kiełbaską z kleksem musztardy i kubkiem kawy. Postanowił poczekać z jedzeniem na proboszcza. Panna Aldona, zniecierpliwiona, w końcu ryknęła:
– Niech faroř oroz sam přilezům! Wjela mům čekać ze smažůnkům? Juž je źimno, nic ńy warto, do luftu z takům robotům! Niech se faroř na bezrok nowo kucharka šukajům, bo jo tego poradzą ńy ščimać! 1
Ksiądz Janeczek aż skulił się w sobie, chociaż wiedział, że te wszystkie rytualne groźby nie mają żadnego znaczenia, a panna Aldona wygłasza je co drugi dzień. Wikary podejrzewał nawet, że ich gospodyni posiada swój prywatny brewiarz, ułożony z gróźb, narzekań, upomnień i gderań na każdy dzień w roku, który odmawia z wielkim zapałem.
Proboszcz Zieliński w końcu wtoczył się do kuchni. Wielki, okrągły i czerstwy, z głową porośniętą rzadką siwą szczeciną, z różową cerą, wyglądał zdrowo i dobrotliwie, mimo pokaźnej tuszy. Dobrotliwy jednak raczej nie bywał, a dzisiaj był wyraźnie wściekły, co wikary zauważył od razu. Siadł do stołu, nie odezwawszy się ani słowem, nie zareagował ani na „dzień dobry" księdza Janka, ani na „niech będzie pochwalony" gospodyni. Z jego przeciągłego, wściekłego spojrzenia wikary od razu wywnioskował, że to on jest przyczyną porannego gniewu proboszcza.
Odmówili modlitwę przed jedzeniem i spożyli w milczeniu. O ósmej młody ksiądz uznał, że zjadłby więcej, ale za czterdzieści pięć minut musiał być w szkole, a miał jeszcze do odmówienia brewiarz. Podziękował cicho i wstał od stołu.
– Niech ksiądz siada – warknął proboszcz.
O, cholera – pomyślał wikary. Jest źle. Usiadł na krześle. Proboszcz przesunął po stole w stronę księdza Janeczka papier z logo TP.
– Jak ksiądz to zamierza wytłumaczyć?
Dwieście dziewięćdziesiąt dwa złote i dziewiętnaście groszy. O, kurwa. Przepraszam, Panie Boże! Modem, musiałem zostawić na którąś noc włączony modem.
– To… chyba… za internet… Zostawiłem modem włączony przez przypadek. Mówiłem, że stałe łącze trzeba… Przepraszam księdza najmocniej, pokryję to z moich prywatnych pieniędzy – wyjąkał.
– Co ksiądz sobie wyobraża? Ze parafia będzie płacić za księdza zachcianki? Oglądanie świństw na tym całym internecie? – ryknął proboszcz.
Młody ksiądz już chciał się usprawiedliwić, że nigdy w życiu nie oglądał świństw na internecie (no, raz, w seminarium jeszcze, wiedziony ciekawością, wszedł na taką stronę, ale uciekł zaraz, przerażony, a potworne sceny, które tam zobaczył, prześladowały go jeszcze przez parę lat), a sam raz widział, jak ksiądz proboszcz gapi się na Playboya z satelity. Ale pomyślał sobie, że milczenie będzie dobrym treningiem pokory. Milczał więc.
– Ma ksiądz zakaz, rozumie ksiądz? Zakaz używania tego tam, modemu! Koniec, cholera! Dach na farze jest do naprawy! Woda w piwnicy, trzeba za pompowanie zapłacić, a tutaj trzysta złotych za księdza głupoty!
– Jeszcze raz przepraszam, ma ksiądz proboszcz rację. Ale proszę (Panie Jezu, wzmacniaj mnie w pokorze i posłuszeństwie, oddal ode mnie pokusę przywalenia z całych sił w ten opasły, różowy ryj), proszę, niech ksiądz mi nie zabrania używania sieci. Będę się ograniczał, zapłacę za to z pieniędzy, które przesyła mi ojciec. E-mail to dla mnie jedyny kontakt z przyjaciółmi i rodziną w Warszawie, proszę księdza.
Upokorzyłem się, błagałem go. Mało? Pewnie, że mało, on jeszcze musi sycić się władzą.
– Nie, do cholery, nie ma mowy. Zakaz! Rozumie ksiądz? Za-bra-niam!
Nie wytrzymał. Wstał raptownie od stołu, z hałasem odsuwając krzesło, spojrzał na proboszcza (kiedyś nie wytrzymam i będzie cię ten babsztyl z podłogi zbierał, chociażby mnie mieli za to suspendować) i trzaskając drzwiami, wyszedł do swojego pokoju na piętrze. Towarzyszyły mu jeszcze krzyki proboszcza. W pokoju padł na łóżko, wtulił twarz w poduszkę i wymamrotał ni to do siebie, ni do Jezusa:
– Jak długo jeszcze, jak długo? Zabierzcie mnie stąd, bo dłużej tego nie zniosę…
Dlaczego on, błyskotliwy kleryk, a potem rzutki, młody ksiądz z rozpoczętym doktoratem z filozofii, związany mocno z warszawskim środowiskiem akademickim, trafił do Drobczyc na Śląsku? Brat mu mówił – stary, to jest takie proste. Arcybiskup Ziarkiewicz nie znosi naszego starego. Wiesz, Ziarkiewicz zawsze był za katolicyzmem otwartym, ksiądz Czajkowski, „Tygodnik", te sprawy, a tata jechał mu od kościoła świętego Judasza, od agentów, od „łże-biskupów". No to jak Ziarkiewicz skumał, że młody Trzaska jest u niego w archidiecezji za księdza i robi jakieś doktoraty, to zaraz się połapał, że co prawda staremu
Trzasce nie fiknie, ale za to może dowalić jego syneczkowi, który był na tyle głupi, że dostał się pod jego władzę. No i ci dowalił. Ale nie martw się. Po drugim zawale tata dał sobie spokój z polityką, zajmuje się tylko sadem, chodzi od drzewa do drzewa i przycina jabłonki, gazety już się nim nie interesują, a i Ziarkiewiczowi podobno przeszło ostatnio zacietrzewienie, posiedź tam trochę, postudiuj prywatnie, otrzaskaj się z życiem parafialnego księdza, a raz-dwa wrócisz do nas i zaczniesz piąć się w górę. Na chwałę Pana, na chwałę Pana.
– Panie Boże, dodaj mi sił do bycia pokornym, do miłowania moich przełożonych – wyszeptał i szybko odmówił dwa Ojcze nasz, jedno w intencji proboszcza, drugie w intencji arcybiskupa Ziarkiewicza. – Przepraszam Cię, Boże, za mój wybuch, ale pozwól, że księdza proboszcza przeproszę dopiero jutro.
Podniósł się z łóżka, popatrzył na zegar. No, to teraz szybciutko, jutrznia.
Przemodlił co trzeba na brewiarzu, obiecał na koniec Bogu, że będzie kontynuował swoje przyrzeczenie niewymawiania przekleństw na głos, i z góry przeprosił Boga za to, że niewątpliwie dalej będzie klął w myślach. Uważał, że zmieniać samego siebie należy po kawałku.
Założył biret, płaszcz, sięgający do kostek tak samo jak sutanna. Trzeba by go oddać do czyszczenia. Spojrzał z tęsknotą na wiszący w szafie czarny garnitur i krótki rząd czarnych koszul z koloratkami. Wziął teczkę i wyszedł na dwór. Na ganku natknął się na proboszcza, który palii pierwszego porannego papierosa, licząc, że nie zauważy go panna Aldona, zajęta właśnie wieszaniem firanek z tyłu plebanii.
– Chciałem księdza przeprosić za to, że się tak uniosłem przy śniadaniu – zaczął wikary heroicznie i spuścił wzrok. Wstydził się, cholera.
Proboszcz, przyłapany na folgowaniu nałogowi, nie miał już sił na stanowczość.
– Ja też księdza przepraszam. Ale sam ksiądz rozumie, jak to u nas jest z finansami. To nie Warszawa, księże Janeczku. I niech się ksiądz z tym e-mailem łączy, jak ksiądz musi, byle na krótko, z łaski swojej.
Wikary kiwnął głową. Proboszcz wskazał palcem na trzymanego w prawej dłoni papierosa, po czym przytknął palec do ust – o tym sza! Uśmiechnęli się do siebie nawet, dwóch zmęczonych życiem kapłanów w ziemskiej podróży od narodzin do śmierci.
Ksiądz Janeczek szybkim krokiem ruszył w stronę szkoły, mijając dzieci snujące się grupkami w powolnym spacerze na drugą lekcję. Kiedy przeszedł obok gimnazjalistów, chyba z najstarszej klasy, dobiegły go głośny śmiech i drwiny. Znowu robią sobie jaja, a on znowu nie wie, co począć. Ksiądz proboszcz odwróciłby się na pięcie i strzelił jednego z drugim w pysk, ale on tak nie potrafi. Nie, żeby miał coś przeciwko, należy się gnojkom, ale on po prostu nie umie.