Górnik, który poszedł się wysikać daleko w górę nieużywanego chodnika i znalazł tam człowieka w łachmanach, od razu orientuje się, z kim ma do czynienia. Postanawia pomóc skazańcowi, którego strażnicy obozu zapewne uznali za martwego. Zostawia mu swoje drugie śniadanie i wodę w butelce i każe czekać. Panem nostrum catidianum da nobis hodie. Bogislav czeka.
Tej nocy, pierwszej nocy bez poranka, bez początku i końca, Bogislav podejmuje decyzję. Skoro Ojcowie Pustyni, o których opowiadał mu ksiądz Smollka, uciekali na pustynię, by być bliżej Boga i dalej od poborców podatkowych, on zostanie pustelnikiem w kopalni. Odpokutuje swoje winy, nie widząc już nigdy światła, będzie się modlił, żył na łasce górników, z tego, co zechcą mu przynieść. Et dimitte nobis debita nostra, sicut et nos dimittimus debitoribus nostris. Jeśli nie zechcą, umrze, wszystko w rękach Pana. Żeby bezczynność nie stawała mu się okazją do grzechu, będzie także pracował, wyrąbując węgiel. Aby nie zadowolić się tylko zamierzeniami i dobrymi chęciami, bierze kilof, który zabrał z sobą z zawału, i uderza nim w ścianę. I drugi raz, ledwie zarysowując skałę.
Pierwszego dnia, który dniem jest tylko chronologicznie, bo pod ziemią nie wstaje słońce, Bogislav oznajmia górnikowi, który z dwoma kamratami przyszedł go zabrać na powierzchnię („kaj my lo wos našikowali jaki stary ancug, ščewiki, troska pjyńyndzy i jodúa, co byśće mjeli, jak bydźeće do Rajchu ućekać. Bo wyśće sům ńymjecki wojok, pra?” 1), że nie wychodzi na zewnątrz. Nie tłumaczy swojej decyzji, prosi ich tylko najpokorniej, by raczyli mu co drugi dzień przynieść troszkę chleba i wody, tyle, żeby przeżył. Prosi też o krucyfiks, modlitewnik – najlepiej brewiarz – i świece albo zapas karbidu i wody do lampy, żeby mógł się modlić. Poza tym nie potrzebuje niczego.
Ludzie prości posiadają dar wyczuwania i rozumienia Bożych szaleńców, który zanika, kiedy człowiek staje się ironiczny i nabiera dystansu. Górnik i jego trzej kamraci nie wiedzą, że w Rosji lud zna instytucję jurodiwych, ale wyczuwają bez trudu, że człowiek, z którym rozmawiają, jest kimś więcej niż zwykłym wariatem. Bez słowa godzą się na jego prośby.
Bogislav zaczyna wykuwać swoją pustelnię. Karbid z sykiem wpada do wody, trzaska zapałka i acetylenowy płomyk rozświetla czerń. Bogislav pieczołowicie oddziela węgiel od łupków i swój urobek składa na pryzmie – kiedy przyjdą jego nowi opiekunowie, oddaje im owoc swojej pracy. Oni dają mu jedzenie, jeden ładuje węgiel na taczki, a pierwszy, który go znalazł, przyklęka i prosi o błogosławieństwo. Czym mam cię błogosławić, tymi rękami, na których jest krew niewinnych? A Bóg w głowie Bogislava mówi mu – tak, tymi rękami, na których jest krew niewinnych. Et ne nos inducas in tentationem, sed libera nos a malo. Więc błogosławi, prosi jeszcze o godzinną klepsydrę. Hanys, pierwszy górnik, sporządza ją własnoręcznie, podgrzewając szkło palnikiem. Według tej klepsydry Bogislav zaczyna żyć, modlitwa, praca, odpoczynek. Do grona opiekunów podziemnego pustelnika Hanys i kamraci wtajemniczają jeszcze trzech i każdy z nich nadaje sobie przydomek od dnia tygodnia – pod takimi imionami zna ich Bogislav – sądzą, że w razie wpadki utrudni to życie ubekom. Bogislav wiele nie potrzebuje, a żony przecież nie protestują, kiedy Środa mówi: „Dźiśej dej mi do taše wjyncy klapšnitůw, bo we środy jo mům gúůd" 1. Niedzielą zostaje ksiądz, wikary w jednej z pobliskich parafii, który nie jest co prawda w stanie co tydzień zjechać na dół i odprawić dla pustelnika mszy, ale miesięczne interwały raczej zostają zachowane. Bogislav pamięta zaś każdą komunię, którą przyjął w ciągu swojego długiego życia. Każdą, mimo że wszystkie są takie same, rozgrywają się w tej samej scenerii czarnej pustelni oświetlonej syczącym płomykiem kar-bidki. I za każdym razem przyjmuje tego samego Chrystusa, pamięta je jednak, po kolei, każdą z osobna. Quia tuum est re-gnum et potestas et gloria.
Wtajemniczeni opiekują się Bogislavem, na którego wszyscy już mówią „fater", a kiedy któryś z nich odchodzi z gruby, wyznacza swojego następcę, najczęściej syna lub najbliższego krewnego. Zrozumienie doniosłości pustelniczego życia, w połączeniu ze strachem przed UB, a później SB, powoduje, że żaden z nich nie puszcza nigdy pary z gęby. W ciągu sześćdziesięciu lat pod ziemią parę razy pustelnik jest o krok od dekon-spiracji, wtedy jednak opiekunowie przekonują ciekawskiego, że postać, którą widział, to Skarbnik, strażnik podziemi. Komuś, kto widział zgarbioną, długowłosą sylwetkę Bogislava wspierającego się na kilofie, nietrudno było uwierzyć w legendy o duchu kopalni. Inni dzielili się na niedowiarków, którzy kpili, i wierzących, którzy się bali.
Dzisiaj, żaden z Dni Tygodnia nie jest już ten sam; chociaż Poniedziałek, Piątek i Sobota jeszcze żyją. Zgarbione, żylaste stařiki zjeżdżają czasem na dół, inni przymykają na to oko. Niby chodzą, oglądają stare chodniki i wyrobiska, po czym gubią się w plątaninie korytarzy, prowadzeni przez synów lub wnuków, i składają krótkie odwiedziny swojemu fatrowi.
In saecula. Amen.
Sześćdziesiąt lat rekluzji, sześćdziesiąt lat życia spędzonego w ciemnościach, na modlitwie i pracy, na żebraczym chlebie. Sześćdziesiąt takich lat przybliża człowieka do Boga tak blisko, jak tylko można zbliżyć się za życia.