Выбрать главу

– Bały się one, proszę księdza, bały się Jezusa, co go ksiądz ma w tej puszeczce, proszę księdza – wyszeptał wikaremu do ucha, kiedy przemykali się przez plac kopalni do dziury w plocie.

Droga powrotna dłużyła się księdzu Jankowi tym bardziej, że zaczął padać świeży śnieg i duży fiat na łysych oponach toczył się powoli po śliskiej drodze, kręcąc bączki na każdym zakręcie. Siedział na tylnej kanapie samochodu, znowu w swojej wytartej sutannie, z Najświętszym Sakramentem ukrytym w złotym puzderku na piersi. W dłoniach ściskał naciętą na krzyż kostkę trotylu, z wetkniętym w nią zapalnikiem.

– Fater pedźeli, že tym moće špryngnůnć caúo fara 1 – powiedział jeden z górników, wręczając mu bombę.

Świtało. Kiedy w końcu podjechali pod plebanię, zaparkowali na placu i wysiedli z samochodu, przejaśniło się już zupełnie. W blady, jesienno-zimowy poranek pod farą zgromadziło się kilkanaście osób. Przybysze, spowici w grube ubrania, przytupywali i zacierali ręce, wypuszczając kłęby pary i papierosowego dymu. Na widok księdza pogasili tytoń, ucichli i zamarli w oczekiwaniu, czy pójdą do kościoła, czy mają czekać tutaj, przed plebanią.

Czy powinien im wyjaśnić? Powiedzieć: „ludzie, kłamałem, w dobrej wierze, ale przedstawiałem wam fałszywe świadectwo"? Ich przecież okłamał podwójnie, na szczęście może, nie zburzył ich prostej wiary prostych ludzi. Patrzyli z zaciekawieniem na szary przedmiot w rękach księdza – ktoś z kopalni rozpoznał, że to materiały wybuchowe, szeptali coś między sobą, ale zaraz umilkli znowu, ufali mu.

– Idźcie do kościoła, ludzie. Mam tutaj coś do załatwienia. Poszli. Dwie postacie, większa i mniejsza, ociągały się i wreszcie oszołomiony ksiądz Janek ujrzał między nimi Małgorzatę i Anię. Dziennikarka nagle odłączyła się od zmierzających w stronę świątyni ludzi, podbiegła do księdza, przyklęknęła przed nim i ucałowała go w dłoń.

– Jest zdrowa, uzdrowił ją ksiądz. Nigdy tego księdzu nie zapomnę. Podarłam moją legitymację i dzwoniłam już do redakcji, że już u nich nie pracuję. Zmienił ksiądz moje życie, przywracając życie Ani.

– Idź do kościoła – powiedział sucho ksiądz Janek, ze ściśniętym gardłem, a kiedy odeszła, wspiął się po schodach i wszedł na plebanię, starannie zamykając za sobą drzwi.

Jezus-nie Jezus siedział w kuchni, za stołem, siorbiąc herbatę z wyszczerbionego kubka.

– No i co, odwidziało ci się? – zapytał.

– Kim jesteś?

– Daj spokój, księże. Wiesz przecież doskonale. Czy to moja wina, żeś uwierzył, że odwiedził cię Jezus w towarzystwie archanioła Michała? Zaprzeczyłem każdemu dogmatowi twojej wiary, jednocześnie nie kłamiąc co do mojej własnej natury, mówiłem bluźnierstwa, a tyś, głupcze, myślał że ja jestem Synem Bożym?

– Odeślę cię z powrotem do piekieł, szatanie – wyszeptał ksiądz.

– Daj spokój, księże, po raz drugi mówię. OK, nie byliśmy z sobą do końca szczerzy. Ale co to zmienia? Wybrałem księdza, bo mi się ksiądz podoba. Jest ksiądz dumny, inteligentny, zdecydowany, silny. Nawet lepiej, że sprawa się wyjaśniła, bo możemy grać w otwarte karty. Ja chcę, żeby ksiądz pociągnął za sobą do mnie ludzi, uwodząc ich uzdrowieniami, mocami, które księdzu dałem – a dam i nowe. A ksiądz czego za to chce? Uwielbienia? Dam je księdzu – już dałem. Władzy? Kobiet? Pieniędzy? Wielkości? Chce ksiądz być kardynałem Richelieu? Napoleonem? Stalinem? Prezydentem USA? Władcą świata? Co mi tam, mam wiele planet, jedną mogę księdzu oddać. Dam księdzu nieśmiertelność, władzę, moc, będą się przed księdzem gięły karki mocarzy i rozchylać się przed księdzem będą usta i uda kobiet.

Wraz ze słowami Diabła kuchnia na farze zniknęła. Stali w pustce, a szatańska wyliczanka pożądliwości przywoływała je do życia. Przed księdzem nie pojawiały się obrazy, Szatan nie urządzał dlań filmowego pokazu, lecz urzeczywistniał pokusy, dawał je posmakować księdzu w całości, jak przedstawiciel handlowy, który najlepszemu klientowi daje na parę dni najnowszy model swojego produktu, aby ten, używając go, przekonał się, jak bardzo go pragnie.

Kiedy Diabeł powiedział „władza", ksiądz Janeczek przestał być księdzem Janeczkiem. Stał się Janem. Jan siedział na tronie (Zbyt staroświeckie? Oczywiście, bez obaw!) – nie, za wielkim biurkiem, w gabinecie w penthousie najwyższego drapacza chmur. Przez otaczające go szyby widział świat, cały świat, nad jakim panuje, przez armię posłusznych urzędników, przez ciekłokrystaliczne ekrany na biurku, przez rozmowy toczone na fotelach z brązowej skóry, przy cygarze i koniaku. Siedzi, nie nosi już złachanej sutanny, lecz garnitur z najmiększej wełny, jedwabną koszulę i krawat, skromny aż do obrzydliwego przepychu zegarek na przegubie, a przed nim, w fotelach, zasiadają możni tego świata, lecz nie opierają się wygodnie, nie zakładają nogi na nogę, jak on, nie zaciągają się dymem z cygar i nie rozkoszują smakiem koniaku. Siedzą wyprostowani, szczęśliwi, że on – on, Jan – uprzejmym gestem zaprosił ich, by usiedli. Podziękowali za cygaro – może zbyt ich rozpieszcza? – i trzymają je w dłoni, jak relikwię. Cygaro, które naprawdę zwijała na swoich nagich udach kubańska dziewczyna w apogeum swojej kobiecości. Tytoniowe liście trą o brązową skórę, która sprężyście ugina się pod naciskiem długich palców, po wewnętrznej stronie ud, pod zakasaną spódnicą nie nosi majtek, a jej dłoń muska miękkie fałdy jej kobiecości, zabiera z sobą jej czysty i mocny zapach i przenosi go na liście tytoniu. Odejdź, zniknij, człowieczku – wycofuje się więc tyłem, małymi kroczkami, gnąc się w ukłonach, a zamiast niego pojawia się ta dziewczyna, siedzi w zakasanej spódnicy, pełna oddania i miłości, lecz również pełna odwagi, zdecydowania i pożądania. Ma spódnicę, luźny, rozsznurowany gorset i białą koszulę, jakby przyszła do niego z dziewiętnastego wieku, z gorsetu wyłaniają się piersi o sutkach nabrzmiałych, rozchyla nogi, trochę, powoli, zupełnie, siedząc na skraju fotela, otwiera się przed nim. I staje się wszystkimi kobietami świata, nosi uwodzące stroje wszystkich epok, zawiera w sobie wszystkie perwersje świata w ich najszlachetniejszych, artystycznych, pozbawionych groteski przejawach. Stoi na wysokich obcasach, w pończochach, naga i władcza, a on klęczy przed nią, jest jej niewolnikiem, on, władca świata, jest chłopcem, jest mały i bezbronny, a ona jest jego nauczycielką, właścicielką, jest potężna i silna. I znów jest mężczyzną, a one, bo jest ich wiele, wiją się przed nim w atłasowej pościeli, ich języki, jak węże, wsuwają się między wszystkie wargi, ich dłonie, ciała, idealne, gładkie, sprężyste, o napiętych pośladkach i ciężkich piersiach, a on nie jest już chuderlawym księżykiem, jest pięknym mężczyzną, wysokim, silnym, muskularnym, lecz szczupłym, mięśnie brzucha zakreślają szlachetne linie, jak wycięcia w pudle skrzypiec, i bierze je, wszystkie, na pościeli, wyginają się pod nim, gną grzbiety, wysuwając ku niemu kształtne zadki, wbijają paznokcie w jego twarde pośladki, a on je wypełnia, rozrywa, krzyczą, otwierają szeroko usta. Czego chcesz więcej?

Sam widzisz, daję ci wszystko. Wszystko.

– Idź precz, Szatanie – szepcze ksiądz Janek, odrywając wargi od kobiecych ust.

Są też inne sposoby. Nie chcesz marchewki, może zechcesz kija.

Całuje trupa. Jej język, nabrzmiały i czarny, jeszcze tkwi w jego ustach, a spomiędzy zupełnie białych oczu i powiek wypełzają czerwie i pełzną po sinej skórze, skóra zgniła i pod dotykiem jego palców odchodzi z mlaskiem, odsłaniając mięso. I trup się porusza, obejmuje go palcami obłażącymi z ciała. Strach najpierw kiełkuje, potem rozkwita i wreszcie wypełnia go całego, staje się przerażeniem, nie ma nic, nie ma Boga, nie ma świata, nie ma matki i ojca, jest tylko on, on, mały robak, pyłek, przygnieciony ogromem pustki, słabości, maleńki. Lecz gdzieś, na samym końcu świata, na horyzoncie zdarzeń, jest punkt, który rośnie i zmienia się w świetlistą postać, piękną i jasną, która wyciąga do niego dłoń, pełną nadziei i przyjaźni.

вернуться

1 Ojciec powiedział, że tym macie wysadzić całą plebanię w powietrze.