Tylko ja jestem twoim przyjacielem, tylko ja cię kocham. Tylko ja.
– Idź precz, Szatanie – szepcze ksiądz Janek ostatkiem sił. – Jestem od ciebie słabszy, lecz si Domini pro nobis, quis contra nos? 1
I znowu są w kuchni na farze, a Lucyfer, świetlisty i piękny, największy, najpotężniejszy duch, patrzy na człowieka, na człowieczka, na ten wypełniony gównem worek mięsa, na to pokraczne stworzenie, które musi żreć, pić, srać, które się poci, śmierdzi, choruje, zdycha i on, Niosący Światło, boi się tego nędznego stworzonka.
Ksiądz Janeczek kładzie na stole szarą kostkę trotylu, odwraca się i chce wyjść.
Lucyfer łapie go za ramię i stoją na chórze drobczyckiego kościoła, oparci o barierę, spoglądają na siedzących w ławkach ludzi. Kościół wypełniają ci, których ksiądz Janek uzdrowił, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, modlą się do Boga, dziękując za cudowne przywrócenie do życia.
– Zabierzesz im to, co dałeś, zabierzesz im nadzieję. Jak wszystko z mojej mocy, ich zdrowie zniknie, kiedy się ode mnie odwrócisz.
Stoją naprzeciwko Ani, która klęczy obok swojej nawróconej cioci.
– Zabierzesz jej to, co jej dałeś – nadzieję na życie. Czy może być coś straszniejszego, przywrócić zdrowie śmiertelnie choremu, po czym mu je odebrać?
Ksiądz Janek mięknie. Oni wszyscy, którzy tu siedzą, a przede wszystkim ci, którzy są mu bliscy, Kocik, Ania, umrą, bo on chce swojego zbawienia.
– Może to jest ofiara, którą powinieneś ponieść, Janek. Może powinieneś wziąć na siebie potępienie, aby oni mogli żyć. Powtórzysz ofiarę Chrystusa, umrzesz za nich śmiercią wieczną, szlachetniej, bo nie zmartwychwstaniesz.
Janek, ksiądz Janeczek, odwraca się do Niosącego Światło i chce skinąć głową, zgodzić się i zapaść się w świetlistą postać. Balansuje już na krawędzi, zrobi to dla nich, odkupi swoje winy swoim potępieniem, zniknie, zapomną o nim, będzie cierpiał przez wieczność, dla ich szczęścia.
Lecz, kiedy spadał już w dół, w toń świetlistych, przytulnych ramion, ktoś chwycił go za włosy, pociągnął z powrotem do siebie, na górę. Czarny pustelnik, Bogislav, szepcze do niego:
– To wielki kłamca, księże. Niech ksiądz przypomni sobie, co należy mu powiedzieć.
I ksiądz Janeczek krzyczy:
– Wypierdalaj, Szatanie! – I strąca z ramienia świetlistą dłoń. Wychodzi z kuchni, przechodzi przez korytarz, otwiera drzwi, schodzi po schodach i już jest na podwórzu. Ze zdziwieniem zauważa, że minął cały, krótki, zimowy dzień i szary świt zamienił się w szary zmierzch. W środku Szatan krzyczy ze strachu. Górnicy, którzy przez cały dzień cierpliwie czekali przed plebanią, grzejąc się w aucie, słyszą ten wrzask. Ksiądz Janeczek sięga do kieszeni, wyciąga z niej czarne pudełeczko z wysuwaną anteną i czerwonym przyciskiem zabezpieczonym pleksiglasową szybką. Unosi osłonę, przekręca przycisk i naciska.
Głuchy huk nadyma na ułamek sekundy ściany i dach plebanii, pęcznieją jak na filmie rysunkowym i zaraz rozrywa je w ognistej kuli eksplozji, w świętym ogniu znika Niosący Światło i znika sam ogień, zamykając się w kuli dymu i opadającym na ziemię deszczu szczątków. Kocik wyskoczył z samochodu, wrzeszczy jak wariat, śmieje się i podskakuje w szalonej radości.
Wikary myśli o swoim artykule o inkulturacji, którego szczegółowy konspekt w drobinach twardego dysku spadł na kupę gruzu, w jaką zamieniła się plebania. Z kościoła wybiegają ludzie, niczego nie rozumiejąc. Dziennikarka, trzymając za rękę swoją siostrzenicę, wychodzi z nimi i również nic nie rozumie. Tylko Ania czuje, jak z jej ciała ucieka życie, które zagnieździło się tam na chwilę, i mdleje.
Ksiądz Jan Trzaska nie ma odwagi spojrzeć w oczy tym, którzy modlili się w kościele, odwraca się więc i idzie w stronę lasu. Nikt go nie zatrzymuje, tylko Teofil Kocik, wiejski wariat, idzie za swoim księdzem, słabnąc z każdym krokiem. Dogania go, chwyta za rękę i idą razem, mijają domy plujące węglowym dymem, który wyrwawszy się z kominów, ciężko ściele się po ulicach. Szarość świata zmienia się w czerń, wątle oświetlaną ulicznymi latarniami.
– Teofilu, Teofilu! – woła śnieg, wołają czarne pnie drzew. Ale ty, Teofilu, nie słuchasz, nie słuchasz. Świat mówi, znów, z całą mocą, ale ty nie słuchasz, nie słuchasz szumu swojej zatrutej krwi. Kruk zawisnął nad tobą w powietrzu, trzepocze skrzydłami, przesuwa się tak powoli, jak ty stawiasz krok za krokiem, wsparty na ramieniu księdza Janka, któremu ty pomogłeś – ty, Teofilu, zrobiłeś w życiu coś, ty, z domu bordowej dermy, ty, uratowany z pyska krowy, ty, któremu w głowie zamieszkał kruk. Ty, ścierwo z dworca, ty, Teofilu, za którym mama zamknęła drzwi, pamiętasz i zostałeś tylko ty, ta pani, biurko i krzesło z dermy z czarną lamówką, która jak robak otaczała bordowe śliskie siedzisko, lepiła się ta derma do twoich nagich ud wystających z krótkich spodenek, Teofilu! Kruk zatruł ci żyły, kruk zabrał chorobę, kiedy z twojej głowy przeszedł do głowy księdza i wyglądał przez jego oczy, jak lotnik przez szybki w kabinie samochodu albo robotnik w koparce, tak, Teofilu, jak robotnik w koparce, taki mały, mały jak kruk, a ruchem dłoni na tych wszystkich drążkach – napatrzyłeś się na nie, jak spałeś na budowach, Teofilu -porusza wielką łyżkę, jak kruk, co siedzi w głowie, porusza ręką człowieka. Ale Czarny Dziadek wyrzucił kruka precz, daleko, zna się przecież z robakiem, który przesuwa się między kamieniami w ziemi, pamiętasz, kamyki i piasek przyjemnie trą o gibkie, segmentowane ciałko, malutkie nóżki jak rzęsy falują, odpychają się od grudek ziemi, Czarny Dziadek przegnał ich i boją się, i kruk wisi w powietrzu, tak, widzisz go, Teofilu, jak wisi, ale nie zsunie się przez powietrze, nie wczepi się w twoją głowę, chroni cię Czarny Dziadek. I ksiądz wysadził w powietrze plebanię, kruk miał tam gniazdo na kominie i spaliły się jego pisklęta, czarne jak węgiel i bezokie, o miękkich dziobach. Teraz trucizna musiała wrócić i czujesz, Teofilu, jak trucizna niesie ci do nóg i rąk zimno, i jak śnieg spada ci za kołnierz, topnieje i cieknie po plecach, ale idziesz Teofilu, bo on idzie, bo musisz dojść.
Kiedy wchodzą do lasu, Kocik słabnie zupełnie, w końcu osuwa się na ziemię. Krew płynie z jego ust, cieknie z uszu, życie z niego ucieka. Ksiądz Jan rozumie to, szepczą obaj słowa ostatniej spowiedzi, nie ma świętych olejów, ale ma Najświętszy Sakrament, który został mu z podziemnej liturgii i ukryty w złotej kasetce spoczywał mu na piersiach, dodając sił podczas konfrontacji z Diabłem. Opłatek, co jest Ciałem Chrystusa, kiedy ksiądz przytyka go do warg Teofila, nasiąka zaraz krwią, która wypełnia usta umierającego, Kocik przełyka hostię i umiera.
Nic już do ciebie nie mówi, świat zamilkł, a ty wnosisz się do jednego Głosu, który przemówi do ciebie: Teofilu, Teofilu!
Wikary wstaje od trupa. Śnieg pada na stygnące ciało, pokrywając je szybko białym całunem.
Ksiądz idzie dalej, bez celu, aby po prostu iść, idzie przed siebie, las zamienia się w pola, pola zmieniają się w podmiejskie nieużytki, wreszcie, dygocząc z zimna, wikary idzie między blokami, po osiedlowych uliczkach, dochodzi do centrum miasta, którego nie rozpoznaje, i w końcu, wyczerpany, siada na ławeczce obok neogotyckiej katedry i zastyga w bezruchu.