– Mamo… – szepcze.
Pokrytego z nawietrznej strony śniegiem księdza w samej sutannie, siedzącego na ławce pod kościołem, policjanci z nocnego patrolu biorą w pierwszym momencie za ofiarę jakiejś księżowskiej popijawy. Ksiądz jest oszołomiony, jednak przytomny, policjanci nie wyczuwają od niego zapachu alkoholu, ale wikary nie odpowiada na pytania, nie odzywa się ani słowem. W końcu starszy policjant rozpoznaje księdza, o jakim czytał artykuł w „Nowinach Gliwickich" i kojarzy go z eksplozją na farze w niedalekich Drobczycach, o której dowiedział się przez radio. Powinien był go w zasadzie zatrzymać na cztery osiem, ale jakoś głupio mu aresztować księdza, jakoś tak by to po ubecku było – i to sławnego księdza, postanowił więc odwieźć zatrzymanego do kurii, przecież nie ucieknie, a jakby co, to oni się wyprą, że go w ogóle widzieli.
Zaparkowali pod kurią, starszy aspirant nacisnął na pierwszy lepszy przycisk domofonu i naciskał tak długo, aż jakiś wściekły, zaspany ksiądz otworzył drzwi. Kapłan chciał zbesztać natręta, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, kiedy spostrzegł mundur policjanta. Po chwili wyciągali wyziębionego księdza z radiowozu, w tym czasie zbudzony kapłan zdążył zbudzić innych, których przytomności wymagała ta nietypowa sytuacja, i sam gliwicki biskup pomocniczy w zielonym szlafroku pofatygował się uścisnąć prawicę starszego aspiranta, podziękować wylewnie i uprosić dyskrecję, odwołując się do niezbyt gorących uczuć religijnych policjanta, której to raczej letniej temperatury nie był ksiądz biskup świadom. Starszy aspirant wraz z partnerem byli jednak pod wrażeniem ważności biskupa, który zaszczycił ich rozmową, więc zgodzili się na wszystko, o co ich prosił. Starszy aspirant w skrytości ducha wystawił sobie, jak fajnie by było, gdyby biskup udzielił ślubu jego córce i temu łachudrze, za którego Marysia zdecydowała się wyjść. Przynajmniej coś będzie tak, jak powinno.
Po tym, jak Janek wyrzucił go od siebie z plebanii, Andrzej wrócił do Warszawy. Znajomy pismak z „Faktu" nie dał się zablokować i puścił artykuł mimo próśb i gróźb Trzaski. Andrzej musiał więc zająć się ojcem, który dopiero z gazety dowiedział się, że jego młodszy syn stał się sławny. Andrzej Trzaska junior przekonał zatem ojca, że to spisek agentury, mający na celu zdyskredytowanie jego, Andrzeja Trzaski seniora, starego anty-komunisty, członka ROPCiO. Najpierw wyciągną Jaśka na świecznik, a potem strącą jako wariata albo szarlatana. Ojciec uwierzył. Więcej zachodu kosztowało Andrzeja przekonanie starego, że jego pomoc nie jest konieczna, że on, pierworodny, wszystkim się zajął i wszystkiego dopilnuje. Stary w końcu uwierzył, odpuścił i zapadł się w przepaść fotela, ciężko i bez nadziei.
Kiedy ojciec zasnął, Andrzej poszedł do gabinetu, śrubokrętem otworzył wątły zameczek szuflady, przerzucił parę teczek i skoroszytów i znalazł tę, której szukał. Zszarzałą od kurzu, brudną, ale podpisaną. Wychodząc, popatrzył na drzemiącego w fotelu ojca przez chwilę w zadumie – ojciec nigdy by się na to nie zgodził. Nie możemy być tacy jak oni, synku, oni użyliby przeciwko nam wszystkiego, ale akurat jemu, biskupowi, musimy odpuścić, Andrzejku, w imię większego dobra. Ludzie przestaną im wierzyć, a komuś wierzyć muszą. To bardzo źle, że Kościół nie oczyścił się sam, Andrzejku, ale teraz już za późno, musimy zagryźć zęby i znosić tych łajdaków, i liczyć tylko na Ducha Świętego. Poza tym, przecież sam wiesz, nie powinniśmy posiadać tej teczki, Andrzejku.
Aha, takiego wała. Mógł się Ziarkiewicz sam przyznać, mógł nie naświetlać swojej szlachetnej gęby w każdej telewizji trzy razy dziennie, mógł się nie ustawiać w roli sumienia Kościoła, narodu i całego, w ogóle, świata. Trochę pokory można było, księże arcybiskupie, w sobie odnaleźć. Jeśli nie mógł się ksiądz biskup przyznać, to trzeba było przynajmniej trzymać się cienia, a nie tokować w pełnym świetle i wystawiać innym certyfikaty moralności lub jej braku. Trzeba było nie walić na każdym kroku w „ciemnogród", bo ciemnogród, reprezentowany chwilowo przez moją skromną osobę, właśnie się wkurwił, Ekscelencjo, i oddał. Sądził Ekscelencja, że ja blefuję, no to ja powiedziałem „sprawdzam", Ekscelencjo. Proszę bardzo.
Okrył ojca pledem, tata mruknął coś przez sen, a Andrzej wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i zadzwonił do Wojtka
Szafrańca z „Wprost". Spotkali się pospiesznie, w andrzejowej alfie zaparkowanej pod siedzibą tygodnika; Wojtek usiadł na miejscu pasażera i nieco zirytowany, zapytał obcesowo:
– Co jest?
Andrzej wręczył mu teczkę. Szafraniec, zmęczony wyścigiem, gruby dziennikarz w grubych okularach, świadomy swojej przyszłości, którą za dobre pieniądze spędzi za niewygodnymi biurkami, a potem wykituje na zawał na jakiejś kurwie albo przy wigilijnej kolacji między dziećmi i wnukami. Trzymał teczkę w dwóch palcach, patrząc na wypisany na niej pseudonim.
– Pierdolisz, Jędrek, nie wierzę.
– Wiesz, kto to? – odpowiedział Andrzej, gapiąc się na witrynę kiosku z gazetami, pod którym zaparkował alfę.
– Kurwa, jasne, że wiem, wszyscy wiedzą, ale nie wierzę. Nie wierzę, żeby kwity na Ziarkiewicza mogły się tak po prostu znaleźć. Kwity się nie znajdują same z siebie, wiesz przecież.
– A jednak, Wojtek, a jednak. Otwórz.
Wojtek Szafraniec drżącymi dłońmi rozwiązał tasiemki. Przejrzał pożółkłe raporty i zeznania, spisane ręcznie i na maszynie.
– Dalej nie wierzę, to fałszywka. Nie wiem, Rydzyk ci to dał, Jędrek? Albo ktoś, nie wiem… Michalczewski Ziarkiewicza nie znosi, może to od niego? – pytał.
Andrzej odwrócił się na fotelu i chwycił dziennikarza za ramię.
– Wojtek, skończ pierdolić. Bierzesz czy nie? Gówno mnie obchodzi, czy uważasz to za fałszywkę, czy nie, tu są jego podpisy, idioto. Bierzesz czy nie? Decyduj teraz. Przyszedłem do ciebie pierwszego, bo cię lubię, ale jak ci się to nie podoba, to nie, jadę z tym do Sławka Grabka, będzie mnie po rękach całował.
Szafraniec milczał przez chwilę, gapiąc się na złożoną na swoich kolanach teczkę.
– Biorę – powiedział w końcu.
– No to bierz i spadaj. Cześć.
– Cześć.
Szafraniec wysiadł, sapiąc, trzasnął drzwiami. Jędrek zacisnął dłonie na kierownicy. Przepraszam, tato.
Zadzwonił do domu, do Kaśki, przeprosił ją, powiedział, że jedzie na Śląsk, ratować Janka. Kaśka milczała, on też milczał, skoro nie doczekał się odpowiedzi.
– Kocham cię, Kasiu – powiedział w końcu.
Odłożyła słuchawkę. Zaklął i wściekłym ruchem wrzucił wsteczny, wyjechał z parkingu z piskiem opon, wymuszając pierwszeństwo i gnając przez Warszawę na Raszyn, Janki i gierkówkę, tłumi! wściekłość adrenaliną. Za Jankami próbowali go zatrzymać gliniarze, ale Andrzej wcisnął tylko prawą stopę w welurowy dywanik, a psom nie chciało się gonić wariata, bo po co, skoro przejeżdża obok nich pięćdziesiąt samochodów na minutę. Za minutę pełna godzina, włączył Trójkę, żeby posłuchać wiadomości. Dobrzmiały ostatnie akordy głupiej piosenki, radio odegrało dżingiel i spiker zaczął od wiadomości z ostatniej chwili. W Drobczycach pod Gliwicami, wsi znanej ostatnio z działalności charyzmatycznego księdza Jana Trzaski, doszło do wybuchu na plebanii. Zabytkowa plebania została całkowicie zniszczona, policja odmawia komentarza, nieoficjalnie mówi się o przypadkowym wybuchu gazu.
Jędrek poczuł, jak wnętrzności skręcają mu się na supeł. Splątane jelita zwężają się, zaciskają, plączą, żołądek kurczy się i wyciąga do góry, zaczepiony o przełyk, płuca nie chcą brać powietrza. Ręce zaczęły mu drżeć, nawet zaciśnięte na kierownicy. Zjechał na pobocze, obszedł samochód dookoła i trzęsąc się, wybebeszył walizkę w poszukiwaniu fiolki z białymi tabletkami. W końcu znalazł, odmierzył sobie trzy pastylki i połknął je bez popijania, przemocą nieomal wpychając je sobie do przełyku. Nie przestawał się trząść, siadł za kierownicą i czekał, aż lekarstwo zadziała. W komórce znalazł numer do Szafrańca i zadzwonił do dziennikarza, żeby zająć się czymkolwiek.