– No? – zapytał w komórce głos zasapanego grubasa.
– Obejrzałeś?
– Tak.
– Kiedy puścisz?
– W poniedziałek pójdzie, cały numer zmieniamy. Dzwoniłem już do kurii, odmówiono mi spotkania i komentarza. Spodziewali się tego? – wysapywał Szafraniec, zmagając się z astmą i schodami.
– Tak.
– Kawał chuja z ciebie…
– Pierdol się, Szafraniec.
– Nawzajem – warknął grubas, a Jędrek wyłączy! telefon, potarł oczy rękami, wrzucił jedynkę i wyrywając w szutrze pobocza głębokie blizny, wszarpał się na drogę, goniony rykiem klaksonów. Docisnął gaz do dechy, patrzył, jak wskazówka obrotomierza dosięga czerwonego pola, sprzęgło, zmieniał bieg i następny, następny, alfa grzała sto dziewięćdziesiąt po marnym asfalcie, roztrącając nieomalże samochody po tłocznej o tej porze gierkówce. Przełączył radio na CD, PJ Harvey, może być, puścił muzykę najgłośniej, jak się dało.
Na wysokości Częstochowy ruch stężał. Zwolnił, wreszcie zatrzymał się w potężnym, dwustronnym korku. Wśród samochodów, wolno przesuwających się z naprzeciwka, Jędrek wyłowił wzrokiem jeden, tigrę z rozbitym przodem. Zza szyby ti-gry wygląda znajoma twarz. Ta laska od Urbana, litewskie jakieś takie nazwisko, Kiejstut, Kiejdus. Węszył, kurwiszon, koło Janka i wywęszył, cholera jasna.
W końcu, w Katowicach wyskoczył na A4 i może przycisnąć, było już późno i autostrada pustawa, alfa znowu wyrwała do przodu, mimo cienkiej warstwy mokrego śniegu na drodze Jędrek cisnął gaz, jechał środkowym pasem, co chwila tylko miękko wyskakując na lewy i mijając nierozpoznawalne w ciemnościach samochody. Elegancki kokpit żarzył się przyjemnie, w Gliwicach zjechał z autostrady, ale złym zjazdem, zgubił drogę.
Włączył GPS-a i odnalazł drogę do Drobczyc. W samej wsi drogę już pamiętał, plebanię wskazała mu niechybnie łuna, migocząca światłami błękitnymi i pomarańczowymi, widoczna z daleka w czarnej wsi – zapewne odłączyli prąd po wybuchu. Zaparkował daleko od plebanii, wysiadł i ruszył piechotą.
Na miejscu oświetlone potężnymi reflektorami gruzowisko przeczesywali strażacy z psami, dookoła stały trzy samochody strażackie, kilka radiowozów i karetek, wszystkie błyskały niebieskimi światłami, między samochodami zaś kłębił się tłum gapiów, przepychając się z policjantami usiłującymi odsunąć ludzi od dymiącej jeszcze ruiny. Andrzej chwycił za rękaw najbliższego gapia i zapytał:
– Co się stało z księdzem Trzaską?
– Śpryngnyli fara i pošli furt… 1 – odpowiedział lakonicznie Ślązak, zwracając się przestrzeń i nie odwracając oczu od ruin.
– Co zrobił? – Jędrek nie zrozumiał.
– Jerůna, dyć godům 2: špryngnyú no, wysadził w powietrze plebanię i poszedł sobie, pra?
– Jak to, wysadził? – Jędrek dalej nie rozumiał.
Ciekawski Ślązak, zirytowany już nieco uporem swojego interlokutora, odwrócił się doń, zmierzył Andrzeja wzrokiem i siląc się na polszczyznę, powiedział:
– Proszę pana, co mi głowa zawracacie? Normalnie, bomba mieli ksiądz, taką jak w filmach, z zapalnikiem, nacisnęli guzik i fara wyleciała w powietrze.
Andrzej przełknął ślinę.
– Ale nie było go w środku!
– Chopje, gupiśće sům? 3 Jak, w środku? Na placu stali, tak to wysadzili i poszli, jakby byli w środku, to jakby poszli?
Andrzej już nie słuchał, wmieszał się w tłum. Wszyscy indagowani potwierdzali, że Jasiek przeżył eksplozję oraz że sam ją wywołał i że oddalił się w nieznanym kierunku.
Wsiadł więc do samochodu i krążył bezładnie okolicznymi drogami, wyglądając brata. Dzwonił na policję, wypytywał dyskretnie o księdza, ale oczywiście odmawiali udzielenia jakiejkolwiek informacji. Tajne przez poufne.
W końcu zrezygnował, na ekraniku GPS-a znalazł swój hotel i jadąc za wskazaniami, które podawał mu automat urywanym, chociaż aksamitnym głosem dojrzalej kobiety, zaparkował pod kostką „Qubusa", szpecącego neoklasycystyczne i neogotyckie centrum plastikowym wrzodem swojej potężnej bryły. Skonstatował to, z niejaką satysfakcją myśląc o swoim wszechstronnym, artystycznym wyrobieniu. Przeszedł gładko rozmowę w recepcji, wjechał na anonimowe piętro i pogrążył się w anonimowym pokoju, między pościelą, hotelowymi ręcznikami i dziesiątkami hotelowych kanałów w hotelowej telewizji. Leżał, zmieniając kanały, różowe panienki z Playboya mijały się z telezakupami, aż zasnął w końcu ciężkim, znużonym snem. Obudził go pisk wydobywający się zza ekranu testowego, o dziwnej porze, trzeciej nad ranem – wstał, z pulsującą bólem głową, wyłączył telewizor, poczłapał do lodówki, wypił duszkiem butelkę wody mineralnej i zasnął ponownie.
Obudził go dzwonek komórki. Numer zastrzeżony.
– Pan Andrzej Trzaska? – zapytał konfidencjonalnym szeptem męski głos.
– Przy telefonie. Kto mówi?
– Proszę pana, nie przedstawiam się z pewnych powodów, mogę panu powiedzieć jedynie, że jestem księdzem. Dzwonię do pana na prośbę pańskiego brata, mam przekazać panu, i za pana pośrednictwem, że z pana bratem jest wszystko w porządku. Od siebie mogę dodać, że księdzu Jankowi nic nie zagraża, ale wymaga pomocy i my mu tej pomocy udzielimy. Proszę się nie martwić. Odezwiemy się wkrótce. Do widzenia.
– Halo! Co ksiądz mówi? Jakiej pomocy? – wrzasnął Andrzej do słuchawki, która już milczała.
Złożył komórkę, z nierozpakowanej torby wyszarpał dżinsy, wciągnął je, dopiął, włożył sweter, kurtkę i zbiegł do recepcji, zapytał o najbliższy kiosk i po dziesięciu minutach siedział przy kawie i śniadaniu, z najnowszym „Wprost" w dłoni.
Z okładki uśmiechała się twarz arcybiskupa Ziarkiewicza, a na czarnym tle sutanny świeciły na czerwono kapitaliki jednego słowa: „JUDASZ".
Tato musiał skapitulować, ale ja tę wojnę rozpętałem na nowo, Ekscelencjo, i tym razem to ja wygram i nie spocznę, póki nie będę wiedział, że Ekscelencja resztę swoich dni spędzi w jakimś zacisznym klasztorze (daleko od głównych dróg, tak mi dopomóż, Panie Boże). Nie trzeba było pastwić się nad pokonanymi, Ekscelencjo, to się zawsze źle kończy.
Otworzył magazyn na stronach z cover story i czytał, zagryzając słowa croissantem i popijając kawą. Na pierwszy rzut oka widać, że materiał praktycznie nieprzygotowany, w zasadzie przedrukowali kopie paru dokumentów z teczki i dodali krótki odredakcyjny komentarz, nie mieli na więcej czasu, ale to nieważne przecież. Ważne jest, że tę bitwę ze współczesną Targowicą wygrał. Ma szczęście, biskup, że żyjemy w XXI wieku – żywota dokona na wygnaniu w klasztorze, a nie na szubienicy, jak powieszeni za Kościuszki targowiczanie, ówcześni specjaliści od dzielenia się radością, biskupi Kossowski i Massalski. Zadzwonił do ojca.
– Tato, widziałeś dzisiejsze „Wprost"? – zapytał, omijając wstępy.
– Widziałem, Jędruś, widziałem – odpowiedział ojciec zgaszonym głosem.