Nie odbierał po prostu telefonu, kiedy na ekranie komórki pojawiał się mrugający napis „Małgosia Kiejdus" – a Małgośka już go więcej nie potrzebowała, a prosić nie miała ochoty. Zapomniała łatwo o szerokich barkach i wąskich, twardych pośladkach gliny. Obiecała sobie: to ostatni facet.
Uderzyła więc w centrum wydarzeń, ponownie odwiedzając Drobczyce. W domu kostce, niedaleko kościoła i gruzów fary, ksiądz proboszcz Zieliński wynajmował piętro, które pełniło funkcję plebanii, tymczasową kancelarię prowadząc w zakrystii kościoła. Tam właśnie znalazła go Małgośka. Uchyliła drzwi, zajrzała, przybierając niewinną minę, szczęść Boże, jestem dziennikarką z radia łan efem, czy mógłby ksiądz ze mną porozmawiać? Proboszcz podniósł powoli wzrok, szukając gościa niewidzącymi oczami, w końcu przypomniał sobie o okularach do dali i zsunął je z czoła.
– Wiem, kim pani jest. Możemy porozmawiać, ale nie tutaj. Proszę przyjść za kwadrans na plebanię… To znaczy, do domu, pod numerem 7, znajdzie pani, to niedaleko.
Małgosia czekała w samochodzie, kiedy ksiądz proboszcz Andrzej Zieliński, krokiem zmęczonego człowieka, wyciskał ciemne ślady w świeżym śniegu.
Mokre płatki przylepiają się do biretu, okularów i płaszcza, a ksiądz nie ściera śniegu, pozwalając mu topnieć na twarzy i ściekać cienkimi strumykami.
Siedzieli razem w pokoju, między meblami, z których żaden do siebie nie pasował, inne fotele, inna kanapa, różne komody i błyszcząca okleiną meblościanka z łat osiemdziesiątych. Ksiądz proboszcz zrobił herbatę w szklankach, postawił jedną przed Małgosią (posłodzić? cytryny?) i wreszcie siadł w fotelu, mieszał swoją herbatę uważnie i ze smutkiem patrzył na swojego gościa.
– Moja kucharka umarła. Wczoraj ją pochowaliśmy. Gotowała na farze dłużej, niż ja tu jestem proboszczem.
Małgośka chciała być agresywna, prowokująca, bezczelna.
– Przykro mi – powiedziała.
Chciała go nawet sprowokować, dyktafon cichutko pracował w kieszeni, myślała, że – może – spróbuje go uwieść albo sprowokuje, żeby wybuchnął i powiedział jej, co tu się stało. Na miejscu nie umiała się na to zdobyć. W końcu umarła mu kucharka.
– Co tu się stało, proszę księdza?
– Nie wiem. Jestem tchórzem, nie wytrzymałem i uciekłem. Kiepski ze mnie ksiądz, bo przestraszyłem się rzeczy, których nie umiałem zrozumieć. A dobry ksiądz przecież wie, że niczego nie musi rozumieć – odpowiedział, cicho i powoli, ciągle mieszając herbatę, bezgłośnie.
– A co stało się z wikarym Trzaską, proszę księdza? Gdzie on teraz jest?
– Nie wiem, pani redaktor, nie wiem. Jest pani z „Nie"?
– Nie, nie jestem. Jestem niezależna. Ale, w zasadzie, dobrze ksiądz trafił – Małgosia nie wierzyła własnym uszom – piszę antyklerykalny artykuł.
– No, domyśliłem się. W zasadzie, jestem dobrym bohaterem takiego artykułu – w końcu, antyklerykalny artykuł chłoszcze księży za ich wady, prawda? No a ja jestem fatalnym księdzem, zupełnie do niczego. Może to pani napisać.
Dyktafon szumiał w kieszeni kurtki, rejestrując tylko stłumiony ciałem rytm serca i ciszę.
– Niech mi ksiądz powie, co tutaj się działo, proszę księdza? Kim był ksiądz Trzaska, dlaczego uzdrawiał? – pyta w końcu, po długim milczeniu.
– Nie wiem, to dalece przekracza moje pojęcie, proszę pani. Stało się coś złego, ale ksiądz wikary jakoś sobie z tym poradził, to wiem na pewno. Czy mogłaby pani nie pisać w swoim artykule źle o Bogu i jego Kościele? Niech pani napisze źle o mnie, skoro pisze pani antyklerykalny artykuł. To będzie moja pokuta. Mogę pani wyznać swoje wady i grzechy.
Małgorzata milczała. Ksiądz proboszcz grzebał w kieszeni sutanny i wyciągnął pomiętą paczkę lucky strike'ów.
– Pali pani? Proszę. Jeżeli chodzi o moje wady, to jestem na przykład nałogowym palaczem. Psuję sobie zdrowie i marnuję pieniądze na papierosy. Ale to i tak najmniejsza z moich wad, sama pani rozumie.
Zapalili i milczeli oboje. Małgosia po chwili wcisnęła papierosa w pełną petów popielniczkę i wstała.
– Ja pójdę już, proszę księdza.
– Dobrze. Będę się modlił, żeby kapłani Kościoła byli lepsi, tak żeby nie musiała pani pisać antyklerykalnych artykułów. Bardzo mi przykro, że pani musi, przepraszam panią za siebie i w imieniu wszystkich kapłanów, którzy swoim zachowaniem zmuszają panią do tego.
Małgorzata wyszła oszołomiona i odrętwiała.
– Z Panem Bogiem, pani redaktor. Będę się za panią modlił – powiedział proboszcz do zamkniętych drzwi.
Pieprzony, świętojebliwy klecha – pomyślała Małgosia. Masz, dowal mi, jestem zły, zasłużyłem na karę. Jak pisać o takim? Ale co miała robić, skoro ten plik, który sama sobie zatytułowała „j_accuse. doc" i którego ikonka leży na samym środku pulpitu jej laptopa, dokładnie na czubku nosa Johnny'ego Deppa, na środku tego słodkiego noska, na tym boskim zdjęciu. I Depp patrzy na nią z ekranu laptopa, zezując nieco na ten plik, na to „j_accuse.doc" i pyta spojrzeniem: Dasz radę, laska? Dowalisz im? A może wcale nie chcesz im dowalać, co?
Więc pisze, pisze, pisze. Tylko w krótkim skoku klawiszy laptopa potrafi uciszyć rozwrzeszczany ból w głowie. Wkłada na uszy słuchawki, puszcza sobie Sinead O'Connor, tę płytę, na której Sinead śpiewa reggae, kiwa się do jamajskiego rytmu, pa-papa, pa-papa, pa-papa, nawet pisze do rytmu, pisze z nienawiścią, bo kogoś musi przecież nienawidzić.
W końcu artykuł jest gotowy. Nie jest aż tak mocny, jak chciała, ale bez wątpienia narobi sporo szumu. Nie jest pamfletem, jest chłodny, obiektywny i pozbawiony emocji. Emocje będą w czytelnikach, nie musi ich być w tekście. Nie ma w nim gniewu ani złości, nie ma drwin i ironii, których pełno na łamach anty-klerykalnych brukowców, jest za to pełen zimnej, statecznej nienawiści, której pełno na łamach poważnych tygodników opinii.
Odczepiła więc ze ścian karteczki z notatkami i wycinki z gazet, wrzucając je wszystkie do worka na śmieci, ściągnęła pokrytą informacjami mapę, zmięła ją i również wyrzuciła. Z biurka zgarnęła taśmy, kartki z zapisami rozmów, wydrukowane zdjęcia, gazety i czasopisma. Dwa pękate czarne worki wypełniła śmieciami. Poszła coś zjeść na miasto, po kolacji zamówiła sobie absurdalnie drogą butelkę wina i wypiła ją sama, przy stoliku, gapiąc się na gliwicki rynek, na ratusz obramowany bożonarodzeniowymi światełkami jak ciężarówka z reklam coca-coli. Samotna, atrakcyjna kobieta nad butelką wina w restauracji. Równie dobrze mogłaby zapalić sobie nad głową neon „możesz mnie zerżnąć". Kiedy widzą ten neon, próbują, lgną, ale gdy tylko podejdą bliżej, coś ich płoszy, jej spojrzenie chyba.
Zamówiła więc drugą butelkę wina, wypiła ją szybciutko, kieliszek po kieliszku, zapłaciła sto pięćdziesiąt złotych rachunku (bo co ją to obchodzi?) i poszła pijana do hotelu. Idąc, płakała głośno i śpiewała sobie swoje ukochane dziewczyńskie piosenki Renaty Przemyk. Miała w dupie to, że ludzie omijają ją szerokim łukiem, przygarniając do siebie dziateczki, aby obronić je przed pijaczką.
– Mam was w dupie! W dupie, słyszycie? W dupie! – wołała, zataczając się, omiatając bruk połami długiego płaszcza, ciągnąc szal po mokrym śniegu.
Przed hotelem dostała nagle ataku przyzwoitości, uporządkowała strój, otrząsnęła się, wyprostowała i lekko tylko słaniając się, doszła do windy, i windą pofrunęła na swoje piętro, odnalazła pokój, trafiła kluczem w dziurkę, w dziurkę, psiakrew, zaśmiała się do nieprzyzwoitego skojarzenia z tak prozaicznej czynności jak otwieranie drzwi, weszła w końcu do pokoju, skopała ze stóp przemoczone szpilki i w ubraniu rzuciła się na łóżko. Chciała zasnąć od razu, ciężkim snem po alkoholu, ale sen nie przychodził, pozbywała się więc po kolei części garderoby, aż w końcu leżała na pościeli naga, zwinięta w kłębek i wstrząsana dreszczami niemego szlochu, który nie opuścił jej nawet wtedy, kiedy zasnęła.