Obudziła się wcześnie, z zasuszonym kapciem w ustach. Nie miała niczego do picia w pokoju, więc wychłeptała obrzydliwą wodę z kranu, wzięła prysznic i zwlokła się na parter na śniadanie. Odruchowo wzięła jakieś gazety, które przejrzała bezmyślnie do kawy, i wróciła do pokoju.
Siadła do laptopa, uruchomiła wi-fi, przeczytała cały tekst, jeszcze raz, sprawdziła zdjęcia, ramki, informacje. Przeglądnęła odruchowo serwisy w sieci, na niczym nie zatrzymała dłużej wzroku, w końcu otworzyła pocztę, skasowała spamy, bez żadnych emocji przeczytała dwa e-maile od koleżanek z redakcji, które w sekrecie zdawały jej relację z sytuacji w firmie po tym, jak rzuciła robotę z trzaśnięciem legitymacji o biurko naczelnego, jak na filmach. Tam przecież nie wróci, nie?
Wysłała maila do swojego eks: „Samochód czeka w Gliwicach, na parkingu strzeżonym za domem handlowym Ikar przy ulicy Zwycięstwa, parking opłacony na dwa tygodnie, zatrzaśnięte drzwi, kluczyki w schowku. Chyba masz zapasowe? Twoja Małgosia. PS Pierdol się". Uśmiechnęła się do siebie. Niech się gnój przejedzie pociągiem chociaż raz w życiu.
Zamknęła laptop i wiedziała już, że nie wyśle tego artykułu do żadnej redakcji. A szkoda, nie jest przecież zły, wzięłaby go pewnie nawet „Wyborcza", bo pisząc go, porzuciła retorykę „Fikcji" na rzecz tego, czego kiedyś z pasją nienawidziła, czyli fałszywego, surowego, chociaż zaangażowanego w poszukiwaniu prawdy tonu „obiektywnego" dziennikarstwa. Ba, co tam „Wyborcza", pewnie i w „Tygodniku Powszechnym" mógłby pójść, bo postępowi katolicy z „Tygodnika" uwielbiają przepraszać za to, że żyją. Mógłby, mógłby, ale nie pójdzie. Nienawiści Małgosi zostało akurat tyle, żeby ten tekst napisać, ale zabrakło jej już na to, żeby go wysłać do redakcji. Skończyła jej się nienawiść, została tylko pustka i parę pytań. A na pytania potrafiła odpowiadać tylko ewangelicznie: tak, tak, nie, nie.
Zmyła więc lakier z paznokci i obcięła je krótko, zmyła makijaż i związała włosy na karku. Komputer do torby, ubrania do obu walizek, zataszczyła wszystko na przystanek pekaesu, odczekała swoje i pojechała, hałaśliwym i śmierdzącym autosanem, między gimnazjalistami, wracającymi z pracy robolami i babciami gadającymi w swoim koszmarnym narzeczu, że „Byúy we Glywicach, kupić se šaty, choća teroski to i tak juž ńyskoro, přeca śwjynta to juž zaros i nic po sklepach ńy ma, i juzaś bydům muśaúy jechać". 1
Z drobczyckiego przystanku pociągnęła swój majdan po śniegu pod nową plebanię, nic nie robiąc sobie z tego, że wszyscy się na nią gapią, z mieszaniną zdziwienia i dezaprobaty w długich spojrzeniach, zza brązowego szkła butelek z piwem, odstawianych potem na cienką warstwę śniegu na sklepowych schodach.
Nacisnęła przycisk domofonu, obok którego za szybką pleksi tkwiła karteczka z napisem „Plebania". Drzwi zabrzęczały i stanęły przed nią otworem.
Co ty robisz, dziewczyno? A masz jakiś inny pomysł? Wspięła się po schodach, przed drzwiami mieszkania stał już proboszcz.
– Czy dalej szuka ksiądz kucharki? – zapytała Małgosia i zadrżała na dźwięk swojego głosu.
Ksiądz Zieliński zobaczył wydęte usta swoich parafianek. Usłyszał dyskusje w sklepie spożywczym, wyobraził sobie wyglądające zza firanek baby, sprawdzające, o której księżowska kochanica wraca do domu. Ujrzał piętrzące się na biurku sekretariatu kurii donosy do biskupa o nieprzystojnym zachowaniu proboszcza parafii w Drobczycach, podpisane: „Zatroskani Parafianie". I widział tę młodą, piękną kobietę, która przecież nie może być kucharką na śląskiej farze, tak jak on, stary chłop, nie mógłby od jutra zostać fordanserem. Ale jak jej odmówić? Jak?
– Mogłaby pani zacząć od zaraz, bo roboty jest moc. Mogę pani zapłacić tylko siedemset złotych, więc musiałaby pani żyć bardzo skromnie – powiedział proboszcz, odwrócił się i poszedł do kuchni. Ksiądz tańczy?
Małgorzata postawiła niepewnie swoje torby w przedsionku, rozglądnęła się dookoła i znalazła szybko schowek na szczotki. Kiedyś była dobra w sprzątaniu, razem z siostrą potrafiły wyszorować stutrzydziestometrowe mieszkanie rodziców w cztery godziny, łącznie ze ściąganiem pajęczyn z wysokich ścian i z myciem okien. Przypomniała sobie więc te wszystkie małe metodologie, skąd dokąd najlepiej myć podłogę, szmata nie za mokra, nie za sucha, i nie minęła godzina, a umyła sprawnie schody i przedsionek mopem na zielonym stylisku, po czym zaczęła po benedyktyńsku, cierpliwie czyścić szczoteczką do zębów fugi między kafelkami, aż mdlały jej dłonie i kolana. Gotowała, źle i drogo, ale gotowała. Myła, szorowała, zamiatała. Prała.
Proboszcz odprawiał msze, siedział w kuchni z czołem wspartym na dłoniach albo spał.
– Pani Małgosiu, to przecież bez sensu – powiedział w końcu, po trzech dniach, do otwartych drzwi, zza których słyszał szuranie szczotki.
Małgosia odłożyła wiadro i szmatę, usiadła na najwyższym schodzie. Proboszcz wyszedł z kuchni i usiadł obok. Ma rację klecha, ma rację. Nie da się odkupić trzydziestu lat życia pustym gestem, nawet ofiarnym. Nie da się odkupić śmierci dziecka, szorując schody. Nie da się naprawić spieprzonych piętnastu lat, piętnastu, bo jako piętnastolatka byłam już przecież dorosła. Ten chłopak, z którym wtedy chodziłam, w liceum, taki śmieszny, pierwszy mój facet, który nie był ode mnie starszy, jeszcze nie mężczyzna, już nie dziecko, ale nie w tym sensie, że miał w sobie coś z dziecka i coś z mężczyzny, nie, nie miał w sobie niczego z dziecka ani niczego z mężczyzny, taki dziwny gatunek faceta, a ja go wtedy uczyniłam mężczyzną, nie, nie spaliśmy z sobą, sypiałam wtedy z innymi, ale uczyniłam go mężczyzną, bo nauczyłam go tego, co mężczyzna musi umieć. Nauczyłam go, jak porzucić kobietę. Nauczyłam go okrucieństwa. Ale kicz, nie? Ale prawda. Jakie to śmieszne, byliśmy wtedy prawie dziećmi, chodziliśmy do szkoły i baliśmy się klasówek, a jednocześnie emocje, któreśmy wtedy przeżywali, były takie prawdziwe i dorosłe. Nie miały w sobie w ogóle komizmu dzieci w dorosłych ubraniach, bo były już zupełnie dorosłe. I trudno w to uwierzyć, ale już wtedy zaczęłam sobie marnować całe to zasrane życie.
– Rozumie ksiądz? – zapytała, nie wiedząc w zasadzie, kiedy zaczęła swoje myśli szeptać przez kryjące twarz dłonie, cicho, ale tak, by usłyszał je siedzący obok klecha.
– Nie, proszę pani, nie rozumiem, ale słucham.
– To było takie śmieszne, bo ja już wtedy wiedziałam, że marnuję sobie życie, cholera, piętnaście lat miałam, śmieszne, nie? Kto uwierzy piętnastolatce, która ma same piątki w dobrym liceum, że marnuje sobie życie? A potem matura, same piątki, socjologia na UW, dyplom z wyróżnieniem, chcą mnie na studia doktoranckie, ale ja nie chcę, dostaję robotę w „Fikcjach", naczelny jest kumplem ojca, ale już po pół roku wiedziałam, że nawet gdyby mój ojciec zapisał się do LPR, to i tak by mnie tam trzymali, bo byłam najlepsza, a życie się marnowało, rozumie ksiądz? Z facetami bez sensu, z przyjaciółkami bez sensu, z robotą bez sensu, wszystko bez sensu. Jak pyłki w wodzie, ruchy Browna, pamięta ksiądz z fizyki? Tak, ja, kuźwa, przepraszam, żyję. Zamilkła.
– Niech pani jedzie do Warszawy, pani Małgosiu, do siebie, tam niech pani odpocznie. Jakoś się wszystko ułoży – powiedział po chwili ksiądz.
– Jakoś się wszystko ułoży – powtórzyła bezwiednie Małgorzata.
– To nie tak się dzieje, pani Małgosiu. To trzeba powoli, po kawałku…