Sosnowa szyszka trafiła go w za ciasny, nasadzony na czubek głowy biret z takim impetem, że spadł na ziemię. Wikary odwrócił się gwałtownie, ale dzieci, ubawione i przestraszone bezczelnym postępkiem, zbiegły z drogi do zagajnika. Ksiądz Jan Trzaska westchnął, podniósł biret, nasadził go z powrotem na głowę i poszedł dalej. Przed nim czterysta sześćdziesiąty czwarty dzień w należącej do diecezji gliwickiej parafii w Drobczycach.
Teofilu, Teofilu! – zawołała krowa.
Kocik potrząsnął głową, raz i drugi. Krowy nie mówią, Teofilu. Wziął głęboki oddech, wstrzymał powietrze w płucach, wypuścił je i odwrócił się do zwierzęcia. Krowa milczała, patrząc na boki wielkimi oczami.
Kocik przeżegnał się i wrócił do wygarniania obornika. Krowy nie mówią, Teofilu. Nazbierał ostatnie wiadro i wyrzucił je na gnojok, umył ręce pod podwórzowym kranem i siadł na ławeczce opartej o nieotynkowaną ścianę. Teofilu, jaki dobry dzisiaj jest dzień. Świeci słońce, rano odwiedziłeś Pana Jezuska, nie ma dziesiątej, a zrobiłeś już połowę roboty. Możesz więc sobie usiąść i wchłonąć te ostatnie promienie słońca, zanim przyjdzie zima.
Kiedyś bałeś się zimy, Teofilu, ale teraz już się nie boisz. Kiedyś zima oznaczała strach przez całą mroźną noc, podczas której człowiek słabł, aż chciał się po prostu położyć w parku na ławce. Kiedy z kanałów z rurami wygnali człowieka menele, bo nawet dla meneli byłeś kimś obcym. Nic dziwnego, wtedy przemawiały do ciebie przedmioty, zwierzęta i widziadła.
A teraz – zima, cóż to jest zima? Siedzisz sobie, Teofilu, w swoim pokoiku, w którym jest ciepło, tak że spać możesz pod cienką kołdrą w samych majtkach i podkoszulku. Kiedy masz wyjść na dwór, to masz dwie ciepłe kurtki, jedną na bestydźyń 1, jak mówią gospodarze, i drugą do kościoła. I czapkę masz, i szaliki dwa, i rękawice. Żyjesz tutaj, Teofilu, jak król. I jedzenie, dobre, domowe jedzenie, prawdziwe. Zupka taka z kotła dla bezdomnych to przy zupach pani Fridy Lompy sama woda. Pani Frida albo Elfryda, pani Lompa albo Lůmpino robi zupy takie zawiesiste, gęste, tłuste, pożywne, że człowiekowi jeden talerz starczyłby za cały obiad i kolację jeszcze – a tutaj przecież zawsze jest jeszcze drugie danie, na bestydźyń karminadle z kartoflami abo krupńok, a w niedzielę rolada a kluski, a modro kapusta 2. A potem jeszcze kolację gospodarze jedzą, jakieś kanapki, ale ty, Teofilu, nie jadasz kolacji, bo to wstyd byłby tak jeszcze jeść, kiedy przecież nie pracujesz wcale zbyt dużo, dlatego wymawiasz się, jak możesz.
Więc teraz, Teofilu, możesz sobie spokojnie siedzieć na ławeczce, wystawić twarz do słońca i bez strachu wciągać w siebie to ostatnie ciepło, zanim przyjdzie śnieg. Możesz sobie pomyśleć o Komunii Świętej. Jak to dobrze, że się nawróciłeś, Teofilu, wcześniej żyłeś w grzechu, ale teraz już nie. W niebie będzie zapewne tak jak u Lompów w gospodarstwie, ale zniknie nawet ta malutka iskierka strachu, która z każdym dniem robi się coraz mniejsza, ale jeszcze tli się ciągle jakoś na dnie serca – strachu, że kiedyś Lompowie każą pójść precz. Przegnają, bo świat rzeczy i zwierząt, który zamilkł, znowu przemówi i ty, Teofilu, będziesz musiał słuchać, tak jak słuchałeś kiedyś. Pamiętasz kruka, Teofilu? Pamiętasz kruka?
Teraz, kiedy zawoła na ciebie krowa, po prostu się odwracasz do niej plecami i nic sobie z niej nie robisz. A wtedy, pamiętasz, jak było, Teofilu? Pamiętasz kruka? Zanim Czarny Dziadek wyjął głosy z twojej głowy, Teofilu?
Kruk usiadł na twojej głowie, kiedy miałeś pięć lat. Szliście z mamą ulicą, w Kielcach, po prawej stronie był pałac, a po lewej niskie kamieniczki. Kruk siedział na kalenicy, na samym szczycie dachu jednej z kamienic, ty, Teofilu, szedłeś z mamą, ona trzymała cię za rękę, a w drugiej miała siatkę, w której brzękało szkło. I kruk cię zobaczył, ty krzyknąłeś, chciałeś, żeby mama cię schowała, ale ona nie widziała żadnego kruka, więc tylko szarpnęła cię za rękę, bo ty się opierałeś, Teofilu. A kruk cię widział i rozpostarł wielkie skrzydła, i zsunął się przez powietrze do ciebie, pamiętasz, Teofilu? Wczepił ci się pazurami we włosy, wbił je pod skórę, a na każdym pazurze miał takie zadziory jak na wędkarskim haczyku, pamiętasz te zadziory? Pazury przebiły skórę, wsunęły się pod nią, ślizgając się po kości czaszki, po czym cofnęły się odrobinę, a zadziory zahaczyły się o kość, wbiły w nią i już żadna siła nie mogła wyrwać tych pazurów spomiędzy twoich włosów. I rozpostarł skrzydła szeroko, szeroko, a ty krzyczałeś, Teofilu, a on wtedy, za karę, wymierzył ci pierwszy cios i uderzył swoim wielkim dziobem w oko.
I mama też krzyczała, nawet kilka razy dała ci w tyłek, a tobie ciekła krew, pamiętasz wzór, jaki znaczyła na białej nogawce krótkich spodenek? A potem zabrali cię na pogotowie, ale nikt już nie mógł odczepić kruka, a on zaczął do ciebie mówić. I śmiał się, wtedy, kiedy za mamą zamknęły się drzwi, a ty siedziałeś na krześle obitym bordową dermą, z czarną lamówką dookoła, krzesło miało stelaż z błyszczącego metalu, przed tobą było biurko, za biurkiem taka pani, mama zamknęła drzwi i zostaliście sami, ty, ta pani i kruk, między ścianami dwukolorowymi, z brązową lamperią i jasnym wzorkiem od wałka. I już tam zostałeś, i tam były takie lampy okrągłe, pamiętasz, Teofilu? I wszędzie ten wzorek od wałka. Potem nauczyłeś się taki robić, jak pomalowałeś ściany na jakiś kolor, potem brałeś wałek i starannie, powoli odciskałeś go w ścianach, kręcił się i zostawiał na tynku liście, wygięte gałązki i pączki kwiatów.
A kruk mocno trzymał cię za głowę. Podkulał nogi, przypłaszczał się, kładł skrzydła po sobie, przytulał łeb z ostrym dziobem i nie było go widać, ale wyczuwałeś go, kiedy tylko przesunąłeś dłonią po czaszce. I czasem się budził, wstawał, bił skrzydłami i karał cię, dźgając dziobem w oczy. I mówił do ciebie, rozkazywał ci robić różne rzeczy, których się bałeś. Jak wtedy, kiedy wszedłeś na dach, a on mówił, że kiedy skoczysz, to on utrzyma cię w powietrzu, ty nie skoczyłeś, zdjęli cię stamtąd, przypięli do łóżka, a on śmiał się i kłuł cię dziobem, a potem ktoś zsunął ci spodnie i odrzucił koc, i wszyscy się śmiali, i kruk się śmiał, a ty nie mogłeś nic zrobić, Teofilu, bo byłeś przypięty do łóżka, a potem przyszła pani i patrzyła na ciebie z obrzydzeniem, ale podciągnęła ci spodnie i przykryła kocem, a kruk cię kłuł.
To tak dawno było, potem wszystko się zmieniło, kruk pewnego dnia odszedł i wtedy świat ożył. Wtedy pomagałeś takim, którzy remontowali domy, i wtedy nauczyłeś się robić wzorek od wałka. Jeździliście do Niemiec, to były podróże, Teofilu, kiedy świat, taki różny i taki sam przesuwał się za oknem furgonetki, i te wielkie i piękne domy, i ludzie, którzy mówili po niemiecku. I miałeś nawet jakieś pieniądze, raz koledzy dali ci sto marek, pamiętasz, Teofilu? A potem świat zaczął przemawiać głośniej i dobitniej i już nikt nie chciał z tobą nigdzie jeździć, i wtedy spałeś na dworcach. Tam cię czasem bili, ale często opiekowali się tobą i wtedy rozmawiałeś z wróblami, a one mówiły ci, kto zrobi krzywdę, a kto da ci miskę zupy.
I świat się zmienił tak bardzo, Teofilu, sklepy rozkwitły kolorami, wyglądały tak, jak te małe raje w Niemczech, do których wchodziłeś z nabożeństwem i przechadzałeś się cichutko długimi alejkami, wzdłuż pólek wypełnionych plastikowymi woreczkami, na których były twarze ludzi i zwierząt, i z kreskówek, i one również do ciebie mówiły. I potem tak samo było w Polsce, w Warszawie, Krakowie, wszędzie. Ale ty nie dbałeś już o to, prawda, Teofilu? Wsiadłeś w końcu do jednego z tych niebiesko-żółtych pociągów i pojechałeś. W pociągu siedzenia były takie same jak krzesła wcześniej, z dermy, z czarną lamówką, jak czarny krągły robak otaczającą bordową równinę, upstrzoną długopisowymi napisami i obscenicznymi rysunkami. Pojechałeś więc, Teofilu, a źli ludzie wyrzucali cię ciągle, bo nie miałeś biletu, jakby nie rozumieli, że musisz jechać, a skąd miałbyś mieć bilet. Wyrzucali cię na dworcach, a ty wsiadałeś w kolejny pociąg i jechałeś, jechałeś, aż w końcu mały robak, który wypełzł z ziemi, powiedział ci, żebyś dalej nie jechał, i nie pojechałeś, Teofilu, tylko wyszedłeś ze stacji i ruszyłeś przed siebie. Potem koń, zaprzężony do wozu z węglem, zawołał za tobą po imieniu – Teofilu, Teofilu! – i powiedział ci, gdzie iść. Poszedłeś tam, ale chyba koń nie był na czasie, bo przegonił cię stamtąd młody, przerażony mężczyzna, dodający sobie odwagi pięścią zaciśniętą na trzonku szpadla. Ludzie mówili inaczej, „ćůng mi stůnd, giźdźe!” 1 zamiast „won mi stąd, dziadzie!", i wieś była inna, bogatsza. A potem w końcu znalazłeś dom, o którym mówił koń, bo kiedy zapukałeś do drzwi, to zamiast „won!" i „raus, giźdźe!” 2 zobaczyłeś Józefa Lompę, zwanego Poniedziałkiem, który patrzył na ciebie swoimi wodnistymi, bladymi oczami i powiedział: „Ja, wlyźće sam, do antryju, to pogodůmy" 3. I już zostałeś, chociaż ludzie na wsi, niektórzy, pukali się za twoim gospodarzem w czoło, bo to wiadomo, czy taki gardła nie poderżnie w nocy? Sam bałeś się trochę, że wróci kruk albo coś innego każe ci coś zrobić, i w końcu, pewnej nocy, do twojego pokoiku przyszedł kot.