Siedzieli przez chwilę obok siebie, znowu w milczeniu. Irlandia nie, bo jest brzydka, Londyn też nie, bo za dużo tam Polaków. Zostają Stany.
– Może chciałaby się pani wyspowiadać… – zaryzykował po chwili proboszcz.
Małgosia obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
– Chyba ksiądz zwariował – zaśmiała się.
– No, skoro chciała pani zostać kucharką na farze – odparł ksiądz, obrażony.
Małgosia poszła pakować walizki, uwinęła się w kwadrans. Po raz pierwszy od trzech dni wyciągnęła z torby laptopa, podłączyła do komórki, uruchomiła sieć. Zalogowała się do e-banku, po raz kolejny ucieszyła ją wysokość zgromadzonych na koncie środków, pozostałych ze sprzedaży mieszkania. W przegródkach torby odszukała paszport, dla pewności spojrzała na wklejoną doń amerykańską wizę, efekt podróży służbowej do Chicago dwa lata temu – dobrze, ważna jeszcze przez osiem lat. Otworzyła strony kilku linii lotniczych, Lot, KLM, Lufthansa, wysupłała z portfela kartę kredytową, wstukała numer i kupiła bilet Okęcie-JFK. Business class. Nałożyła płaszcz, objuczyła się torbami, zeszła, mijając bez słowa siedzącego ciągle na schodach księdza, otworzyła drzwi, ale odwróciła się w końcu. Zbierała się w sobie przez chwilę, w końcu wydusiła z trudem:
– Z Bogiem, księże. Pokiwał głową.
– Z Panem Bogiem, pani Małgorzato.
Wyszła z prowizorycznej plebanii i stanęła w pomarańczowym świetle latarni, z plecakiem, walizką na kółkach, drugą, ręczną i z torbą na laptop. Padał śnieg. Podniosła głowę i wystawiła twarz na spadające płatki.
Pielęgniarka w granatowym swetrze nałożonym na kitel otwarła bramę przy portierni, szare bmw wtoczyło się na dziedziniec Państwowego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Rybniku. Kierowca zaparkował, wyskoczył szybko, obiegł samochód od przodu i otworzył drzwi pasażera. Z samochodu wysiadł arcybiskup Michalczewski, poprawił sutannę, zapiął guzik w płaszczu i założył rękawiczki. Z budynku administracji wybiegi dyrektor szpitala i rozpłynął się w powitaniach i dziękczynieniach. Biskup uciął po chwili ten potok słów:
– Gdzie znajdę pacjenta Trzaskę?
Dyrektor posłusznie zamilkł, po czym wskazał głową jeden z budynków, taki sam jak wszystkie, ponure pruskim, monumentalnym spokojem w kolorze bordowej cegły. Dobra niemiecka cegła, błyszcząca jak porcelana, teraz już takiej nie robią – pomyślał biskup.
– Oddział trzeci, psychiatryczny ogólny – powiedział lekarz i spojrzał na cienki plik kartek, dokumentację choroby:
– Trzaska Jan, lat tyle a tyle, urodzony, imię ojca, matki. Schorzenie: zaburzenie psychiczne inaczej nieokreślone – odczytał przeciągle, łypiąc co jakiś czas na biskupa. Łóżko numer dwadzieścia pięć. Daliśmy księdzu osobny pokój.
Biskup zdecydowanym krokiem ruszył przez skrupulatnie odśnieżone alejki w stronę wskazanego oddziału.
– Ksiądz jest na lekach uspokajających, dajemy mu fenactil i clopbcol w końskich dawkach, więc nie spodziewałbym się zbyt wiele po tym spotkaniu – paplał dyrektor, sunący za biskupem drobnymi kroczkami – wasza eminencja…
– Ekscelencja – przerwał urzędnikowi biskup.
– Słucham?
– Jeśli życzy sobie mnie pan tytułować, to proszę to robić właściwie. Jeszcze nie zostałem kardynałem, więc należy mnie tytułować ekscelencją, nie eminencją.
– No tak, przepraszam, Ekscelencjo. Ekscelencja zapewne wie, że głównym organizatorem przymusowego przyjęcia księdza tutaj był ksiądz arcybiskup Ziarkiewicz? Podobno miejscowy ordynariusz chciał sprawę zatuszować, co było możliwe, chociaż trudne – no bo te eksplozje i dwanaście trupów jednego dnia, tych wszystkich uzdrowionych, co nagle zmarli – no więc biskup gliwicki chciał wysłać tego księdza na jakieś ciche studia do Rzymu z zakazem powrotu do Polski przez dziesięć lat, aż wszyscy zapomną. Ale po tym artykule, wie Ekscelencja, o co mi chodzi, z tymi ubeckimi świstkami z IPN-u, to podobno wypłynęło jakoś ze środowisk ojca księdza Trzaski, Ziarkiewicz się uparł, że rzeczony jest niebezpieczny, pociągnął jakieś sznurki w prokuraturze. Byli tutaj jego ojciec i brat, stary siedział tylko przy łóżku i płakał, ale ten młody klął na czym świat stoi, groził mi, krzyczał, obiecał, że wróci, że popamiętamy, potem… – Dyrektor zorientował się, że biskup nie słucha. – W zasadzie powinien leżeć na oddziale psychiatrycznym podsądnym, ale nagiąłem zasady i położyłem go na ogólnym – dodał tylko.
Michalczewski sam znał sprawę najlepiej. Weszli do budynku, biskup zdjął płaszcz i podał go dyrektorowi. Wspięli się po schodach, wzbudzając zainteresowanie wśród większości pacjentów. Pewien schizofrenik na widok sutanny z purpurą zaczął dziko wyć. Doszli do drzwi oznaczonych „25-27".
– Wystawiliśmy dwa łóżka, ksiądz jest w środku sam.
Biskup wszedł, po czym zamknął dyrektorowi przed nosem drzwi.
Usiadł na stołku u wezgłowia łóżka. Izolatkę urządzono tak, by przypominała pokój. Okno miało ładne zasłony, przy ścianie stała szafka, nad łóżkiem wisiał landszafcik i niby-prawosławna ikona z Matką Boską.
Ksiądz Janeczek leżał na plecach, z otwartymi, niewidzący-mi oczami.
Pustelnik w eremie swojej czaszki.
Biskup posiedział chwilę przy łóżku, w końcu westchnął, wstał, na czole księdza nakreślił kciukiem krzyż, niemym szeptem wypowiedział kilka słów i wyszedł.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, do księdza wróciły potwory. On jednak nie lękał się, bo si Deus nobiscum, quis contra nos?
październik 2005-grudzień 2006
Pilchowice – Ponte di Legno – Londyn – Pilchowice
Nie powinni się zniechęcać niedoskonałościami, które na pewno spostrzegą u konfratrów i przełożonych: jedynie w Kościele Tryumfującym wszyscy biskupi są święci i inteligentni, a wszyscy kapłani pokorni i mądrzy. Na razie muszą się pogodzić z rolą kółek w opóźnionej o wieki machinie łaski, nieznanych członków Kościoła Wojującego, od świętego Wawrzyńca spalonego na ruszcie poczynając, aż do pani O’Flaherty, ofiarowującej Bogu cierpienie spowodowane przez wrastający na palcu u nogi paznokieć.
Wreszcie – rzekł arcybiskup – powinni pamiętać, że prawdopodobnie nie więcej niż dziesięć procent spośród chrześcijan dostępuje zbawienia i że wcale nie jest powiedziane, iż w tej liczbie znajdą się automatycznie duchowni. Dlatego muszą być gotowi w godzinie śmierci odpowiedzieć na pytanie z liturgii św. Jana Chryzostoma: „Czy starałem się usilnie o nieskazitelność mego życia i o podstawy do usprawiedliwienia przed strasznym sądem trybunału Chrystusa?".
Bruce Marshall, Czerwony kapelusz 1
Kolejne wersje powieści, którą P.T. Czytelnik trzyma właśnie w ręku, cierpliwie czytali Jacek Dukaj i Łukasz Orbitowski, którym za tę wielokrotną, krytyczną lekturę winien jestem wdzięczność – bez Waszej pomocy ta książka by nie powstała, dziękuję.
Anna Kostka zechciała pomóc mi tłumaczeniem fragmentów w języku niemieckim, za co również dziękuję.
Jednocześnie zastrzegam, że wszelkie niedoskonałości tego tekstu obciążają tylko i wyłącznie mnie.
Pisownia śląska wg projektu www.punasymu.com.
S.T.
Szczepan Twardoch