Выбрать главу

Teofil Kocik wyciągnął się na ławce jeszcze bardziej, uśmiechnął się do słońca. W domu pani Lompino nie umiała znaleźć bańki z mlekiem, które chciała zagotować dla dzieci, i drugiej, żeby odstawić na kiška i potym na haúskyjza 1, więc kiedy przez okno zobaczyła Kocika szczerzącego się z zamkniętymi oczami do słońca, to, zirytowana, krzyknęła przez okno:

– Koćik, najduchu, kaj žeś zaś poćep bańka ze mlykjym?! 2

Kocik zerwał się z ławki jak rażony prądem, bo bał się trochę szorstkiej gospodyni, której dobre serce poznał tak samo, jak poznał jej wymagającą i niecierpliwą naturę. Przez chwilę nie umiał sobie przypomnieć, gdzie odstawił bańkę z mlekiem, biegał więc bez sensu z jednego końca podwórka na drugi, byle było widać, że zaangażował się w poszukiwania. W końcu przypomniał sobie, że mleko postawił na schodach, przed laúbům 3, przeskoczył więc szybko te kilka schodków, porwał obie bańki i wbiegł do domu. Zsunął buty, przeleciał przez sień i wpadł do kuchni.

A cóż to jest za kuchnia, Teofilu! Duża, szeroka, ze stołem, przy którym je się codzienne obiady i kolacje, tylko na niedzielę rozkładając duży stół w pokoju. Kuchnia, w której pani Lompino ma nowoczesną kuchenkę i lodówkę, i piękne meble, ale gotuje ciągle na piecu węglowym z blachą, bo tak jej wygodnie, i tak różni się ta kuchnia od tych warsztatów, w których przez cale życie przygotowywały ci jedzenie obojętne kucharki, z siatkowymi workami na włosach, w wielkich emaliowanych garach, a u pani Lompiny jest zawsze gorąco i pali się w piecu, i wiszą pod kredensem te niebiesko-biale zasłonki z wypisanymi różnymi pobożnymi sentencjami i biało-niebieskie słoiczki z SALT, PFEFFER i ZUCKER, i kuchnia jest ciągle szorowana, i piec pani Lompino co dzień wyciera porządnie, i dzisiaj pachnie zurym, kwaśnym, zbożowym zaczynem i smażonym boczkiem, i kiełbasą, a między tym króluje pani Lompino, o pulchnych i nagich ramionach, w stylonowej zopasce w grochy, królowa groźna i sprawiedliwa, i miłosierna, której służysz ty, Teofilu.

– Już, już, przyniosłem mleko, pani Lompino, tutaj – krzyknął prawie.

Lompina odwróciła się, uśmiechając się do nadgorliwego i zapominalskiego Kocika, a on poczuł nagle, jak bijące od kaflowego, kuchennego pieca ciepło zmiękcza mu nogi, jakby były z plasteliny, jak zapachy jedzenia owijają mózg miękką watą. Nogi stopniały i Kocik upadł na przykrytą żółtym linoleum podłogę, tracąc przytomność.

Kiedy pani Lompino przypadła do niego i położyła rękę na jego czole, przestraszyła się nie na żarty: czoło Kocika płonęło, palone gorączką, którą z trudnością znoszą dzieci – dłoń pani Lompiny, matki czterech synków i córki, była czuła jak termometr. Pociągnęła więc chudego wariata do łóżka, chwytając go pod pachami, położyła mu na czole zimny okład i zadzwoniła po pogotowie.

Najpierw dziecięce buźki. Młodsze klasy podstawówki, dzieci zaskakująco – po warszawskich doświadczeniach – grzeczne i ułożone. Widać pruski dryl, małe Ślązaki – myślał sobie – w domu pewnie wisi u was portret Hitlera albo przynajmniej kajzera Wiluśa, jak to mówicie. Wytrzeszczają wielkie oczy, kiedy rozmawia z nimi po katechezie. Albo mówią coś w tym swoim dziwnym, polsko-czesko-niemieckim pidżinie, w tym Wasserpolnisch, kiedy pyta – opowiadają o rodzicach, o fatrach i mamulkach, o braćikach i śostrach, o ůúpach, ůrnach, ujkach, starkach, stařikach, staroškach, musiał na początku wypytywać, żeby opanować przynajmniej tę rodzinną terminologię. Potem opowiadają mu jakieś swoje dziecięce, śląskie historie, o Wiktorii z drugiej Ce, o Nikoli z pierwszej A; połowa z nich ma w imiona z seriali. Albo relacjonują, zamiast kreskówek – dziwił się na początku – jakieś swoje śląskie bajki, które opowiadają im rodzice, o Skarbku, który siedzi w kopalni i tata nosi mu jedzenie na szychtę, bo inaczej Skarbek mógłby się zeźlić i zaloć caúo gruba rajn. 1 Co znaczy rajn? I pokazują mu zeszyty, ich dumę i skarb, schludne jak podwórza ich rodzinnych gospodarstw, z marginesikami, szlaczkami i kolorowymi okładkami.

Po południu starsze klasy, gimnazjum. Mija wam gdzieś ta śląska układność. Czternastoletnie lolitki z wypiętymi cyckami, mizdrzące się do mnie, w swoich zdzirowatych spódniczkach i bucikach na obcasach, pochylające się nad moim biurkiem wytrawnym ruchem, tak że małe, dziewczęce piersi same wypadają prawie z dekoltu, który sięga aż do pępka. Żuje taka na lekcji batonik Mars, wkłada go do ust, przebacz mi, Panie, jakby uprawiała seks oralny. Próbował rozmawiać z dyrektorką szkoły, żeby jakoś razem zaapelować do rodziców o przyzwoitość w ubiorze dzieci, ale ta odpowiedziała mu tylko: „księdzu to łatwo, księdza za rok czy dwa już tu nie będzie, a ja tutaj będę mieszkała do końca życia i nie zamierzam sobie narobić wrogów". Albo te piętnastoletnie bandziorki, chłopcy zaraz po mutacji, gadający kogucim głosem o tym, jak zajebać komuś w ryj, podjebać samochód, wyjebać jakąś dupę, najebać się bełtem, dojebać komuś tekstem, przyjebać w coś podjebanym samochodem i ogólnie, żeby było zajebiście. Zajebiście. W drodze do domu prosił Boga o przebaczenie, ale im nie potrzeba księdza, tylko policyjnej pały, wybacz mi, Panie Jezu, ale do tego nie mam powołania. A wśród nich dzieci z dobrych domów – często biedne, skromnie ubrane, poukładane, mądre – i zastraszone, ograbione, pobite, oplute, ośmieszone. Przypominał sobie, że sam był takim dzieckiem, w proletariackiej podstawówce na Pradze, i teraz usiłował ich bronić jakoś, odpędzał młodych zabijaków, składał skargi w dyrekcji – po czym przychodziła jakaś paniusia, matka bandziora, doktor habilitowany na Politechnice Śląskiej, i spod blond koafiury rzucała gromy na bezczelnego klechę, który się głupio czepia jej syneczka. W końcu przeniosła się z Gliwic na wieś, żeby jej syn nie musiał się bać miejskich bandziorów, a tutaj te wsiury kopalniane się go głupio czepiają, wieśniactwo takie. Więc stawał wtedy po stronie wieśniaków, przeciwko swoim siostrom i braciom w akademickim wykształceniu, dla których Drobczyce – jego więzienie i zesłanie – były tylko sypialnią.

Po szkole wrócił do domu, musiał zrezygnować ze spaceru przez las, bo ksiądz proboszcz wysłał mu SMS, że trzeba dzisiaj wcześniej zacząć dyżur w kancelarii. Przeżuł niedobry obiad, odsmażane, przypalone kluski z niedzieli – na Boga, zaczynam już mówić jak oni, a przecież kluski to pływają w zupie, a te ich ziemniaczane, duszące kule to są, nie wiem, pyzy albo coś – i twarde rolady, pokrojone na plastry i podgrzane we wczorajszym sosie. Jak co tydzień, śląska kuchnia – kluski, rolady, czerwona kapusta, rosół i to ich niedobre, zapychające, drożdżowe ciasto, koúoč z posypkům, nic więcej. Śląska książka kucharska zmieściłaby się na jednej kartce. I nic więcej, żadnej odmiany, kluski, rolada, kotlety mielone, kurczak pieczony, czasem w niedzielę gęś, i ciągle kluski i kartofle, kartofle i kluski, cały czas, na okrągło. Pozmywał po sobie, mimo protestów panny Aldony, odstawił talerz do okapania, a gospodyni natychmiast wyrwała go z drucianych uchwytów i wypolerowała do sucha.

вернуться

1 na zsiadłe mleko i potem na domowy ser

вернуться

2 Kocik, znajdo, gdzie'podziałeś bańkę z mlekiem?

вернуться

3 przedsionkiem

вернуться

1 zalać całkowicie kopalnię