Potem zasiadł w kancelarii i przez parę godzin na przemian nudził się, wypisywał zaświadczenia o chrzcie dla przyszłych małżonków i słuchał przez ścianę, jak ksiądz proboszcz zniechęca młodzież do katolickiej nauki moralnej, opowiadając głupoty na czymś, co nazywało się naukami przedślubnymi. Nawet on sam, kiedy słyszał tembr proboszczowego głosu, musiał z całej siły przypominać sobie, że najszczerzej wierzy przecież w katolicką naukę o małżeństwie – a co dopiero ci chłopcy i te dziewczęta, którzy przecież wszyscy pieprzyli się na sto sposobów, jakich istnienia proboszcz nawet nie podejrzewał, używali kondomów, tabletek i Bóg wie czego jeszcze. A na nauki przychodzili, a jakże – bo ślub musi być w kościele, zapleśniałe ściany urzędu stanu cywilnego nie mogą się równać z rozświetloną nawą, a senna urzędniczka z absurdalnym łańcuchem na szyi to przecież nie ksiądz.
W końcu, po dwudziestej, zjadł kolację, powiedział dobranoc i do szczętu zmordowany wdrapał się po schodach do pokoju na poddaszu plebanii. Całe poddasze przedzielone było malutkim korytarzykiem, po prawej, pod dachem ocieplonym watą szklaną i stropami z płyty gipsowej, mieścił się pokój księdza Janeczka, po lewej zaś przestronny i zimny strych, wykorzystywany jako graciarnia. Wikary był już bardzo zmęczony, ale przemógł się, włączył komputer i otworzył plik z artykułem o inkulturacji, do „Gościa". Zazgrzytał twardy dysk w obudowie, zamrugała czerwona dioda, otworzyło się okienko Worda, po czym ospale załadował się tekst. Kiedy ostatni raz pracował nad tym? Musi to przeczytać na nowo, żeby w ogóle przypomnieć sobie, o co chodziło, a to przecież tylko niezobowiązująca publicystyka. Przebiegł wzrokiem ostatni akapit, jaki napisał:
Gdy w 1549 roku portugalscy kupcy przywieźli do Japonii jezuitów (i broń palną), zakonnicy rozpoczęli akcję misyjną. Dostrzegając, że Japończycy nie są dzikusami (to Japończycy uważali wszystkie inne ludy za gajin, barbarzyńców, wrzucając Europejczyków, Chińczyków, Malajów i Arabów do jednego worka), postanowili „przetłumaczyć" chrześcijaństwo na japońską kulturę. Kościoły katolickie budowano jak shintoistyczne świątynie, księża nosili szaty podobne do ubrań buddyjskich mnichów, przetłumaczono na japoński Pismo. Powstał jednak problem z krzyżem – w Japonii śmierć krzyżowa była śmiercią nieporównywalnie bardziej hańbiącą niż w kręgu kultury łacińskiej i żydowskiej. Oddawanie czci przedmiotowi tak głębokiej hańby było dla Japończyków niewyobrażalne, więc jezuici zaprzestali umieszczania krzyży w kościołach. Tego jednak było już zbyt wiele dla Watykanu – nakazano zakończenie „eksperymentu" i powrócenie do klasycznej pracy misjonarskiej, z chrześcijaństwem ubranym w europejskie wzory kulturowe. Zbiegło się to z prześladowaniami chrześcijan, które rozpoczął ród Takeda. W efekcie chrześcijaństwo w Japonii praktycznie zniknęło – do okresu Mejiprzetrwały bardzo niewielkie grupy, zupełnie zakonspirowane, podczas gdy w 1614 roku w Japonii było 300 tysięcy chrześcijan. Można ubolewać nad tym, bo takiego poziomu chrystianizacji nie osiągnięto już w Kraju Kwitnącej Wiśni nigdy. Jednak czy jezuici nie posunęli się zbyt daleko? Pytanie brzmi – jak wiele można „przetłumaczyć", nie fałszując Dobrej Nowiny?
Napisał to dwa tygodnie temu. Od tego czasu – ani słowa, a próbował tyle razy. Położył palce na klawiaturze i natychmiast zrozumiał, że głowę ma pustą. Nie pojawiło się nic, co mógłby przelać na papier. Przeczytał ostatni akapit jeszcze raz, jakby czytał tekst napisany przez kogoś obcego. I już był wściekły, już wiedział, że i tak nic z tego nie wyjdzie, ale siedział jeszcze przed ekranem, próbując na siłę pokonać intelektualne odrętwienie, w jakim znajdował się od miesięcy. I nic, i nic. Przełożył wtyczkę z telefonu do modemu, Boże, takie to archaiczne, równie dobrze mógłby wysyłać znaki dymne, modem zaświergotał cicho i połączył się z siecią. Otworzył Outlooka, ściągnęło się kilka propozycji: buy viagra, cheap cialis, meet hot chicks from your area, enlarge your penis. Szczególnie ostatnia propozycja wydała mu się okrutna, skasował spam, jeszcze raz nacisnął przycisk „Wyślij/Odbierz", ale również w ciągu ostatnich kilku sekund nikt nie zdecydował się wysłać mu e-maila. Wyłączył komputer, w sutannie położył się na łóżku, podniósł pilota i zaczął tępo gapić się na idiotyczną komedię na Polsacie. Myślał przez chwilę, żeby sięgnąć po książkę, ale zaraz zrezygnował. Postanowił pooglądać telewizję, po czym po prostu pójść spać. Trudno, „Gość Niedzielny" poczeka. Zapadał powoli w telewizyjne odrętwienie, pomyślał sobie nawet, że chyba nie ma już siły na kompletę. Wstał tylko na chwilę, kiedy skończył się film, sutannę położył niedbale na fotelu, po czym rzucił się w bieliźnie na łóżko, słuchając wieczornych wiadomości. Wtedy usłyszał hałas na strychu.
Kocik. Zapomniałem o nim, a ten musiał przyleźć, o wpół do jedenastej. Pewnie wdrapał się po piorunochronie, otworzył sobie okienko i wlazł na strych, żeby zapukać bezpośrednio do drzwi pokoju wikarego. Zaraz obudzi proboszcza i będzie awantura, proboszcz uzna, że Kocik chciał coś ukraść, i dosłownie wykopie go z fary.
Ksiądz Janeczek niechętnie zwlókł się z łóżka, okrył szlafrokiem i wyszedł na korytarzyk poddasza. Ze szczelin między framugami a drzwiami prowadzącymi na strych biło jasne światło.
– Jasne, jeszcze sobie reflektorek, imbecylu, przyniosłeś -mruknął wikary. – Spokojnie, Kocik, już do ciebie idę, tylko nie hałasuj – dodał głośniej.
Przekręcił kluczyk i otworzył drzwi strychu. Pomiędzy starymi komodami, upchniętymi w szafach księgami parafialnymi z ostatnich czterystu lat, połamanymi abażurami, skrzynią z Bóg wie czym, zakurzonymi słoikami i wielkim emaliowanym bębnem do šlojdrowańo – po polsku mówi się chyba o wirowaniu miodu? – stało dwóch mężczyzn w białych szatach do ziemi. Promienieli światłością jak neon nad multikinem.
– Ksiądz Jan Trzaska, jak przypuszczam? – odezwał się wyższy z dwóch przybyszów, długowłosy i brodaty.
Wikary, stojąc z otwartymi ustami, zdołał tylko kiwnąć głową.
– No, to bardzo mi miło. Jestem Jezus Chrystus, a to – tu wskazał na drugiego mężczyznę, androgynicznego i obdarzonego blond lokami do pasa – archanioł Michał.
Brodaty mężczyzna miał twarz z Całunu Turyńskiego, którego kopia, wykonana z lnianego płótna, wisiała u księdza Jana na ścianie.
– O ja pierdolę – wyszepta! wikary i zemdlał.
Janek leżał z zamkniętymi oczami, chociaż już nie spał. Myślał o śnie szalonym, który miał zaraz po zaśnięciu, o Jezusie z archaniołem Michałem na strychu. Ciekawe, jakby to zinterpretował Zbyszek, który w seminarium chował Freuda pod materacem. Pewnie powiedziałby coś wyjątkowo głupiego o ojcu. Bez sensu.
– No, budzi się nasz księżulo – wikary usłyszał Jezusa Chrystusa i otworzył oczy.
Człowiek nazywający się imieniem Zbawiciela siedział w fotelu, w którym ksiądz Janeczek zwykł czytać brewiarz, archanioł Michał zaś przykucnął na blacie biurka, obok klawiatury, jak Azjata lub wielkie ptaszysko, opierając pośladki na piętach. Ksiądz Trzaska usiadł gwałtownie – w tym momencie nad głową Jezusa Chrystusa rozświetliła się aureola. Na przedramieniu intruza przypięty był niewielki ekranik ciekłokrystaliczny, na którym Jezus kreślił jakieś znaki rysikiem.
– Ja pierdolę – ponownie wyszeptał wikary.
– Niech ksiądz nie klnie, bo to zdecydowanie nie uchodzi. I niech ksiądz nie mdleje, z łaski swojej. Trochę ksiądz waży, namordowaliśmy się z Michałem, żeby tu księdza wnieść – powiedział brodacz.