– No, powiedzmy, dopełnienie i korekcja. Poza tym, nie wszystko. Otóż, podstawowa sprawa, człowiek naprawdę posiada duszę i dusza ta naprawdę jest nieśmiertelna. Po śmierci po prostu traci na swej materialności na rzecz swej duchowości – znowu nieprzekraczalna bariera językowa, niech ksiądz wybaczy – i tak zrozumie ksiądz wszystko po śmierci. Chyba że zostanie ksiądz wniebowzięty, jak Maryja – to inny sposób przejścia na drugą stronę, bez straty materii, bliższy, hmm – żeby się odwołać do znanego księdzu zapewne aparatu pojęciowego, bliższy arystotelesowskiej jedności duszy i ciała niż zwykłej śmierci, która jest, powiedzmy, platońska, prawda? No, niechże ksiądz notuje, bo to jest Drugie Objawienie!
Ksiądz Janek machinalnie wziął zeszyt i ołówek.
– To mamy pierwsze relikwie. Niech ksiądz wydrze z zeszytu kartki, na których są te księdza marne wierszydła, i wyrzuci je do kosza – albo lepiej nie, bo jak będą kartki wydarte, to za dwieście lat zaraz ktoś księdza oskarży o ponowne sfałszowanie Objawienia, będą nowe agrapha dogmata i nowi protestanci i katolicy. Tak że proszę nie wyrywać, tylko notować jak leci, Świętym Ołówkiem. Ja, Jezus, Jeszua, Chrystus, Mesjasz, jestem najwyższym bytem duchowym, który przybrał na jakiś czas formę materialną, przez narodzenie z kobiety, Maryi. Arianie, ci starożytni, nie ci z drewnianymi szablami, mieli przez przypadek dobrą intuicję w tej kwestii, zaprzeczając istnieniu Trójcy Świętej – jestem stworzeniem, nie stworzycielem. Świadkowie Jehowy też jakoś pod tym względem bliżej są prawdy, chociaż bez sensu utożsamiają mnie ze starotestamentowym archaniołem Michałem, który – jak widzisz, jest kimś osobnym.
Archanioł Michał ukłonił się wytwornie.
– Tak czy inaczej – kontynuował Jezus – to rzymski Kościół jest moim Kościołem, nie ci heretycy, więc bez obaw, dobrą sutannę wybrałeś. Słuszność dogmatu nie ma tu nic do rzeczy, moglibyście orzec nawet, że Chrystus – czyli ja – był hipopotamem, ale to przecież ja was wybrałem, nie wy mnie, więc to nie ma znaczenia.
Problem polega na tym, że wszystkie te czynności, w których tak się lubujecie, modlitwy, nabożeństwa, śpiewy, kadzidła, nam się do niczego nie przydają. Z modlitwami rzecz ma się jeszcze inaczej w zasadzie – mają pewną wewnętrzną wartość, jako, powiedzmy, ćwiczenia kontemplacyjne. Natomiast nijak do nas nie trafiają. Należy się więc modlić, bo to podnosi, mówiąc językiem broszurek o zdrowym odżywianiu, poziom duchowości. To znaczy – ja jestem w stanie czasem je usłyszeć, kiedy się akurat na jakiejś skoncentruję albo kiedy natężenie jest duże – na przykład, jak się milion osób zbierze na polu z tym waszym papieżem, z czego akurat sto tysięcy się modli, to ja to wtedy czuję. Ale wcale nie wysłuchuję, bo, co oczywiste, wcale nie jestem wszechobecny. Wszechobecny jest tylko Bóg – mój sposób istnienia nie jest geometryczny w waszym rozumieniu, ale to nie znaczy, że jestem wszędzie – jestem po prostu w pewnym, hm, miejscu albo obszarze – czy może na pewnym poziomie, jak myślisz, Michał?
– Uhm, poziomie – powiedział archanioł.
– No, a zatem jestem na pewnym poziomie sfery duchowości, rozumiesz? To nie jest miejsce w sensie geometrycznym, po prostu do tej sfery nie odnoszą się pojęcia „wszędzie", „tam", „nigdzie" – przy czym, nie miej wrażenia, że bytujemy jak jakieś eteryczne stworzenia – posiadamy ciała, albo raczej może manifestacje. Dobra, wystarczy tej teologicznej ontologii. Spisałeś?
Ksiądz kiwnął głową. Rzeczywiście, zanotował wszystko. W końcu zrozumiał, że musi zadać to pytanie.
– Ale dlaczego pan do mnie przyszedł? Czego pan chce?
– Jeszcze się ksiądz nie połapał? Potrzebuję nowego Jana Chrzciciela, kogoś obdarzonego mocą, kto zapowie mój powrót. Ludzie dojrzeli już do prawdy, a świat potrzebuje króla, prawdziwego króla. Więc – oto jestem. A waszemu christianitas przyda się nowa wersja imienia „Jan" – jest Jan Baptysta, Jan Nepomucen, Jan Kanty, to może być i Jan Trzaska, no nie? Po francusku jest Jean Baptist Jakiśtam, to może być też Jean Trasca Jakiśtam, prawda?
Wikary pomyślał ponuro o pełnym satysfakcji uśmiechu Herodiady i strudze krwi tryskającej z szyi pozbawionej swego naturalnego zakończenia. Jezus wstał z obrotowego krzesła, podszedł do wikarego i położył mu dłonie na głowie. Ksiądz poczuł, że skóra przybysza jest lodowato zimna.
– Daję księdzu dar. Dar wiedzy – wiedzy prawdziwej, będzie ksiądz spoglądał w głąb ludzkich dusz i sumień. Daję ci też dar mocy – będziesz czynił cuda, kiedy tylko się tego nauczysz.
Nie poczuł niczego.
– My z Michałem tymczasem zamieszkamy w twojej szafie.
– Ale tam będzie ciasno… – zaprotestował słabo ksiądz.
– Pojęcie niewygody nas nie dotyczy. Szafa ukryje nas przed wzrokiem tej wścibskiej kobiety, która ma zapasowy klucz i kiedy księdza nie ma, myszkuje w księdza pokoju, szukając czegoś, czym mogłaby księdza skompromitować przed proboszczem. Ma ksiądz szczęście, że się babina nie wyznaje nic a nic na komputerach, boby gotowa była naściągać porno z internetu, żeby księdza obciążyć. No, a teraz – spać. Jutro zacznie się pierwszy dzień księdza misji, zacznie ksiądz delikatnie, od małych zdarzeń, które uczynią świat lepszym, przechodząc powoli do wydarzeń spektakularnych, a potem do cudów. Kiedy już zaczną walić do Drobczyc autobusy z pielgrzymkami, zacznie ksiądz nauczać, zrobi się awantura, w końcu przyjedzie komisja z Rzymu, a wtedy ja zstąpię. To znaczy, konkretnie wyleziemy z Michałem z szafy. Ze Świętej Szafy, ma się rozumieć. Szkoda, że nie jest ładniejsza, byłaby niekiepska relikwia.
Wikary spojrzał krytycznie na nędzny mebel pokryty syntetyczną okleiną. Jezus dotknięciem dłoni zapalił ekran na przedramieniu, a ksiądz Janeczek zdobył się na odwagę.
– Skoro twierdzi pan, że jest bytem duchowym, który przybrał materialną manifestację – to po co wam ta elektronika?
– Gry tu mam – odpowiedział krótko Jezus i wlazł do szafy. Archanioł Michał wszedł za nim i zamknął drzwi. Ksiądz Janek siedział na łóżku i zastanawiał się, jak długo uda mu się ukrywać schizofrenię. Panie Jezu – myślał – wybacz mi, że w mojej głowie zalęgły się takie bluźnierstwa, które jeszcze mój chory umysł wkłada w twoje usta.
– Niech ksiądz nie pieprzy głupot, tylko kładzie się spać, to rozkaz – odezwał się stłumiony przez sklejkę i politurę głos.
Wikary położył się i natychmiast zasnął.
Wtorek. Wtorek. Wiedział, że jest już po siódmej. Wtorek, wtorek… wtorek? Tak, a zatem poranną mszę ma proboszcz. Powinien już wychodzić. Czyżby zaspał? Nie, słychać, jak krząta się jeszcze w korytarzu. Wreszcie zamknęły się wyjściowe drzwi. Ksiądz Janeczek pomyślał z niechęcią o katechezie dla gimnazjalistów, która rozpoczyna się za półtorej godziny, a na której on, Janek Trzaska, niestety musi być obecny. Przynajmniej poranek będzie przyjemny, bez proboszcza i może bez panny Aldony. No, już…
Rozebrał się szybko i w bieliźnie wyszedł na przykry chłód korytarza, który musiał przebyć w drodze do łazienki. Zbiegł po schodach, chwilę mocował się z zacinającą się klamką i wkroczył w końcu do miejsca, w którym od piętnastu miesięcy strumień gorącej wody przywracał mu rano te resztki chęci do życia, które gdzieś jeszcze w nim się tliły. Wyposażenie łazienki pochodziło z wczesnych lat trzydziestych – tchnęło dostojeństwem, chłodem i potęgą. Monumentalna stalowa wanna na lwich nogach, spłaszczony kran, spoczywająca na widełkach słuchawka prysznica w stylistyce przedwojennego telefonu, umywalka wielka jak porcelanowy basen – i kafle, czarne i białe, ułożone w szachownicę, a wszystko to przejęte wewnętrznym zimnem, od wykafelkowanej podłogi po wysoki sufit. Kiedy prysznic zabulgotał, zakasłał i plunął w końcu wrzątkiem, gorąca woda, stykając się z lodowatą ścianą i wanną, natychmiast zamieniła się w obłoki pary osiadające na kafelkach i lustrze. Wikary zsunął bokserki i ściągnął t-shirt, przez chwilę przyglądał się swojemu odbiciu, krytycznie oceniając okrągłe plecy, zapadniętą klatkę piersiową, wystające kolana i łokcie, i pomarszczone z zimna genitalia. Mógłbyś zagrać w Liście Schindlera – śmiali się koledzy w seminarium. Kiedy obraz w zwierciadle zaszedł mgłą, ksiądz Janeczek odkręcił kurek z zimną wodą, wetknął dłoń pod strumień i wlazł pod prysznic. Stał długo, z głową pod tuszem. W końcu wyszedł i dopełnił toalety szczoteczką do zębów i golarką. Przetarł taflę, uśmiechnął się do siebie, jak co rano. Dasz radę, Janek. Dzięki Ci, Jezu, za to, że pozwoliłeś komuś wynaleźć prysznic. Daj mi, Jezu, siłę. Założył świeżą bieliznę i pomaszerował do pokoju. Nie ubierając się, przemodlił co trzeba na brewiarzu, w końcu uznał, że już czas zejść na dół. Otworzył szafę, z górnej półki ściągnął spodnie, a kiedy sięgał po sutannę, usłużna dłoń przysunęła mu wieszak. Jezus Maria. O Boże.