— Przysłać go do mnie — rozkazał.
Na zewnątrz muzyka zabrzmiała w ostrym crescendo i umilkła nagle. Z dalekiej dżungli obserwowało ceremonię tysiące lśniących oczu.
Najwyższy kapłan powstał i wygłosił mowę. Eryk rozpromienił się jak dynia w Zaduszki. Tezumeni długim szeregiem wnosili kosze klejnotów, które przed nim rozsypywano.
Potem najwyższy kapłan wygłosił drugą mowę. Ta kończyła się chyba pytaniem.
— Świetnie — powiedział Eryk. — Doskonale. Tak trzymać. — Podrapał się za uchem i spróbował: — Wszystkim przyznaję pół dnia wolnego.
Najwyższy kapłan powtórzył pytanie tonem odrobinę zniecierpliwionym.
— Ja nim jestem, w samej rzeczy — rzekł Eryk na wypadek, gdyby nie było to jasne. — Odgadłeś bezbłędnie.
Najwyższy kapłan przemówił znowu. Tym razem odrobina nie została wzięta pod uwagę.
— Powtórzmy to jeszcze raz — rzekł władca demonów. Oparł się wygodniej na tronie. — Przypadkiem trafiłeś kiedyś na Tezumenów i uznałeś, jeśli dobrze pamiętam twoje sformułowanie, że są „bandą beznadziejnych frajerów z epoki kamiennej, którzy siedzą sobie w bagnie i nikomu nie zawadzają”. Zgadza się? Po czym wstąpiłeś w umysł któregoś z ich najwyższych kapłanów… zdaje się, że w owym czasie czcili jakiś patyk… doprowadziłeś go do obłędu, skłoniłeś plemiona do zjednoczenia, sterroryzowania sąsiadów i stworzenia na kontynencie nowego narodu, wyznającego teorię, że wszyscy ludzie powinni zostać doprowadzeni na szczyt ceremonialnych piramid i tam pocięci na kawałki kamiennymi nożami. — Król zajrzał do notatek. — A tak, niektórzy mieli jeszcze być obdarci żywcem ze skóry — dodał.
Quelcamisoatl przestąpił z nogi na nogę.
— Następnie — ciągnął król — natychmiast rozpoczęli długotrwałą wojnę z praktycznie wszystkimi dookoła, sprowadzając śmierć i zniszczenie na tysiące mniej więcej przyzwoitych ludzi, i tak dalej i tak dalej. No więc takim działaniom musimy położyć koniec!
Quelcamisoatl odchylił się lekko do tyłu.
— To było takie, no… hobby. Myślałem, no… że to właściwe zachowanie, mniej więcej. Śmierć zniszczenie i w ogóle…
— Tak myślałeś, co? — warknął król. — Śmierć tysięcy w przybliżeniu niewinnych ludzi? Którzy wymknęli się nam z rąk? — Pstryknął palcami. — O tak. Prosto do swoich krain szczęśliwych łowów czy czego tam jeszcze. W tym cały problem. Nie dostrzegacie Ogólnego Obrazu. Spójrz na Tezumenów. Posępni, bez wyobraźni, obsesyjni… Do tej pory mogliby wynaleźć całą biurokrację i system podatkowy, który umysły całego kontynentu zmieniłby w żużel. Zamiast czego są tylko bandą drugorzędnych krwawych morderców. Co za strata.
Quelcamisoatl wiercił się niespokojnie.
Król zaczął bujać się na tronie.
— A teraz wrócisz do nich i powiesz, że ci przykro — rzekł.
— Słucham?
— Powiesz, że zmieniłeś zdanie. Powiesz, że tak naprawdę to żądasz od nich, żeby dniem i nocą pracowali, by ulżyć doli swych bliźnich. To będzie piękne zagranie.
— Co? — nie zrozumiał Quelcamisoatl. Był wyraźnie wzburzony. — Chcesz, panie, żebym się zamanifestował?
— Przecież już cię widzieli, prawda? Obejrzałem posąg. Jest bardzo podobny.
— No…tak. Pojawiłem w snach i w ogóle — przyznał niepewnie demon.
— No właśnie. Bierz się do dzieła.
Quelcamisoatl był z jakiegoś powodu bardzo nieszczęśliwy.
— Ehm — zaczął. — Chcesz, panie, żebym się naprawdę, no, zmaterializował To znaczy osobiście pojawił na miejscu?
— Tak!
— Oj…
Więzień otrzepał się i wyciągnął do Rincewinda pomarszczoną dłoń.
— Wielkie dzięki. Ponce da Quirm.
— Słucham?
— Tak się nazywam.
— Aha.
— To godne, starożytne nazwisko — oznajmił da Quirm, szukając we wzroku Rincewinda śladów kpiny.
— Piękne — przyznał mag obojętnie.
— Szukaliśmy Źródła Młodości — mówił dalej da Quirm.
— Rincewind zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
— Znaleźliście? — spytał uprzejmie.
— Niespecjalnie. Nie.
Rincewind zajrzał do jamy.
— Mówiłeś „my” — zauważył. — Gdzie są pozostali?
— Trafiła ich religia.
Rincewind zerknął na posąg Quelcamisoatla. Wyobrażenie sobie, jakiego rodzaju to religia, nie wymagało specjalnej wyobraźni.
— Myślę — stwierdził z namysłem — że powinniśmy stąd wyjść.
— Szczera prawda — zgodził się starzec. — I to szybko. Zanim pojawi się Władca Świata.
Rincewind zesztywniał. Zaczyna się, pomyślał. Wiedziałem, że to musi się źle skończyć i teraz właśnie się zaczęło. Pewnie mam instynkt do takich rzeczy.
— Skąd o tym wiesz? — zapytał.
— Mają takie proroctwo. Właśnie nawet nie proroctwo, ale raczej całą historię świata, od początku do końca. Jest spisana na ścianach tej piramidy — wyjaśnił uprzejmie da Quirm. — Słowo daję, nie chciałbym być na miejscu tego Władcy. Oni mają plany.
Eryk wstał.
— Posłuchajcie mnie uważnie — rzekł. — Nie mam zamiaru dłużej tego znosić. Jestem w końcu władcą…
Rincewind obejrzał najbliższe posągu bloki. Tezumeni poświęcili dwie kondygnacje, dwadzieścia lat i dziesięć tysięcy ton granitu, by wyjaśnić, co zrobią z Władcą Świata. Rezultat był hm… obrazowy. Nie pozostawią mu cienia wątpliwości, że są zirytowani. Można nawet posunąć się dalej i wydedukować, że są rozłoszczeni.
— Ale po co dawali mu na początku te klejnoty? — zapytał, wskazując palcem.
— Cóż, jest przecież Władcą — wyjaśnił da Quirm. — należy mu się trochę szacunku.
Rincewind kiwnął głową. Była w tym jakaś sprawiedliwość. Jeśli człowiek należał do plemienia zamieszkującego bagno pośrodku wilgotnej dżungli, nie znał metalu, dostał takiego boga jak Quelcamisoatl, a potem spotkał kogoś, kto twierdził, że zarządza całym tym interesem, to pewnie byłby skłonny poświęcić nieco czasu, by mu wytłumaczyć, jak bardzo jest rozczarowany. Tezumeni nigdy nie odkryli powodów dla subtelnego postępowania z bóstwami.
Świetnie uchwycono podobieństwo do Eryka.
Wzrokiem podążał za opowieścią na sąsiednią ścianę.
Ten blok pokazywał postać bardzo podobną do Rincewinda. Z papugą na ramieniu.
— Chwileczkę! — zawołał. — To ja!
— Zobacz jeszcze, co z tobą robią na następnym bloku — poradziła złośliwie papuga. — Jakmutam ci się przekręci.
Rincewind spojrzał na sąsiedni blok. Jakmutam wręcz mu zawirował.
— Wyjdziemy stąd po cichutku — oznajmił stanowczo. — I nie zatrzymamy się, żeby im podziękować za przyjęcie. Zawsze potem możemy wysłać liścik. Wiecie, żeby nie wyjść na gburów.
— Chwileczkę — poprosił da Quirm, gdy Rincewind szarpnął go za ramię. — Nie miałem dotąd okazji przeczytania wszystkich bloków. Chcę zobaczyć, jak się skończy świat…
— Nie wiem, jak skończy się dla kogoś innego — odparł ponuro Rincewind, wciągając go do tunelu. — Ale wiem, jak skończy się dla mnie.
Wyszedł na światło porannej jutrzenki — i to było właściwe. Błędem było wyjście wprost na półokrąg Tezumenów. Trzymali włócznie. Miały pięknie wyciosane z obsydianu groty, które — podobnie jak miecze — nie były nawet w przybliżeniu tak zaawansowane, co zwykła, masowo produkowana i bezduszna broń stalowa. Czy przyjemniej jest wiedzieć, że człowiek zostanie przebity autentycznym egzemplarzem sztuki ludowej, a nie paskudnym, pochodzącym z kuźni przedmiotem, wykutym przez ludzi nie mających kontaktu z cyklami natury?