Raczej nie, uznał Rincewind.
— Zawsze twierdziłem — oznajmił da Quirm — że we wszystkim należy szukać dobrych stron.
Rincewind, przywiązany do sąsiedniego kamiennego bloku, z trudnością odwrócił głowę.
— A gdzież one są w tej konkretnej sytuacji? — zapytał.
Da Quirm spojrzał ponad bagnem i koronami drzew w dżungli.
— No… Na przykład mamy stąd wspaniały widok.
— Rzeczywiście — przyznał Rincewind. — wiesz, nigdy nie ująłbym tego w taki sposób. Masz absolutną rację. To widok, jaki będzie się pamiętać do końca życia. Co zresztą nie wymaga specjalnego wysiłku pamięci.
— Nie musisz być taki sarkastyczny. To przecież była tylko luźna uwaga.
— Chcę do mamy — odezwał się Eryk ze środkowego bloku.
— Głowa do góry, mały — pocieszał go da Quirm. — Przynajmniej zostaniesz złożony w ofierze dla czegoś wartego ofiary. Przed chwilą właśnie im zasugerowałem, żeby spróbowali używać kół ustawionych pionowo, mogą się wtedy toczyć. Obawiam się, że nie są przesadnie otwarci na nowe idee. Mimo to, nil desperandum. Póki życia, póty nadziei.
Rincewind warknął. Jeśli czegoś naprawdę nie mógł znieść, to ludzi nieustraszonych a obliczu śmierci. Sam pomysł naruszał w nim coś absolutnie fundamentalnego.
— Powiem więcej — dodał da Quirm. — Wydaje mi się… — na próbę przetoczył się z boku na bok, napinając trzymające go liany.
— Tak… Mam wrażenie, że kiedy wiązali te sznury… tak, stanowczo…
— Co? Co? — powtarzał nerwowo Rincewind.
— Zdecydowanie — stwierdził da Quirm. — Jestem absolutnie pewien. Związali je bardzo mocno i profesjonalnie. Nie ustąpią ani odrobiny.
— Dziękuję — burknął Rincewind.
Płaski obszar na szczycie ściętej piramidy miał całkiem spore rozmiary. Było tu dość miejsca dla posągów, kapłanów, kamiennych bloków, kanałów ściekowych, linii produkcyjnych kamiennych noży i wszelkich innych elementów, niezbędnych Tezumenom dla hurtowego usuwania produktów religii. Tuż przed Rincewindem kilku kapłanów pracowicie wyśpiewywało listę skarg dotyczących bagien, moskitów, braku rud metali, wulkanów, pogody, że obsydian ciągle się tępi, problem z bogiem jak Quelcamisoatl, że koła nigdy nie działają jak należy, choćby nie wiem jak często kłaść je na płaski popychać i tak dalej.
Kapłani większości religii zwykle chwalą i dziękują odpowiednim bóstwom albo w rezultacie głębokiej pobożności, albo w nadziei, że on czy ona zrozumie aluzję i zacznie zachowywać się odpowiedzialnie Tezumeni, rozejrzawszy się dokładnie po swoim świecie, doszli do śmiałego wniosku, że jest źle i gorzej już właściwie nie może. Udoskonalili zatem sztukę melodyjnego narzekania.
— To już niedługo — oznajmiła papuga, siedząca na posągu któregoś z mniej ważnych bóstw Tezumenów.
— Dostała się tam w rezultacie ciągu zdarzeń, obejmujących wiele skrzeków, chmurę pierza i trzech tezumeńskich kapłanów ze spuchniętymi kciukami.
— Najwyższy kapłan właśnie wykonuje jamutam ku czci Ouelcamisoatla — mówiła dalej konwersacyjnym tonem. — Ściągnęliście sporo publiczności.
— Przypuszczam, że nie dasz rady zeskoczyć tu i przedziobać tych lian? — spytał Rincewind.
— Nie ma szans.
— Tak myślałem.
— Wkrótce wzejdzie słońce — podjęła papuga.
Rincewind miał wrażenie, że zabrzmiało to nadmiernie optymistycznie.
— Poskarżę się, demonie — jęczał Eryk. — Poczekaj, niech tylko mama się dowie. Moi rodzice mają wpływy…
— Dobrze — zgodził się słabym głosem Rincewind. — Może wytłumaczysz kapłanowi, że jeśli wytnie ci serce, jutro rano mama przybiegnie do szkoły i złoży skargę.
Tezumeńscy kapłani pokłonili się słońcu, a oczy zebranego w dole tłumu skierowały się w stronę dżungli…
… gdzie coś się działo. Słychać było trzask tratowanego poszycia. Ptaki tropikalne wylatywały z wrzaskiem ponad drzewa.
Rincewind, naturalnie, nie mógł tego widzieć.
— Nie powinieneś mówić, że chcesz być władcą świata — powiedział. — No bo właściwie czego się spodziewałeś? Trudno oczekiwać, żeby ci ludzie cieszyli się na twój widok. Nikt nie lubi , kiedy wraca gospodarz.
— Ale oni chcą mnie zabić!
— To ich sposób wyrażenia, metaforycznie rzecz ujmując, że mają już dość czekania, aż pomalujesz korytarze i naprawisz rynny.
W dżungli panowało zamieszanie. Zwierzęta wybiegały z gąszczy jakby uciekały przed pożarem. Głuche wstrząsy wskazywały, że padają drzewa.
Ostatni przerażony jaguar wybiegł z krzaków i pomknął drogą. Bagaż pędził o kilka stóp za nim.
Pokrywały go pędy, liście i pióra rozmaitych rzadkich odmian dżunglowego ptactwa, z których kilka było teraz jeszcze rzadszych. Jaguar mógłby umknąć, odskakując w prawo lub w lewo, ale przeszkodziła mu zaciemniająca mózg groza. Popełnił błąd i obejrzał się, by sprawdzić, co go ściga.
Był to ostatni błąd w jego życiu.
— Pamiętasz tę swoją skrzynię? — zapytała papuga.
— Co z nią?
— Biegnie tutaj.
Kapłani spoglądali w dół, na pędzący kształt. Bagaż miał prostą zasadę traktowania wszelkich obiektów znajdujących się pomiędzy nim a jego celem: ignorował je.
W tej właśnie chwili, wbrew wszelkim swym instynktom, mocno zalękniony, a przed wszystkim a całkowitej nieświadomości aktualnych wydarzeń, sam Quelcamisoatl postanowił się zmaterializować na szczycie piramidy.
Niektórzy kapłani zauważyli go. Noże wypadły im z rąk.
— Ehm… — pisnął demon.
Inni kapłani obejrzeli się.
— Dobrze. A teraz słuchajcie uważnie — popiskiwał Quelcamisoatl, przykładając maleńkie dłonie do głównych ust, by ktoś go usłyszał.
Sytuacja była niezwykle krępująca. Lubił być bogiem Tezumenów, pochlebiało mu głębokie oddanie obowiązkom religijnym, był wdzięczny za posąg ze znakomicie uchwyconym podobieństwem. I naprawdę było mu przykro, że musi ujawnić, iż pod jednym bardzo istotnym względem rzeźbiarz się pomylił.
Quelcamisoatl miał sześć cali wzrostu.
— Słuchajcie — powtórzył. — To bardzo ważne…
Niestety, nikt nigdy nie dowiedział się dlaczego. Dokładnie w tej chwili Bagaż dotarł na szczyt piramidy — nóżki pracowały mu niczym śmigła — i z wyskoku wylądował na platformie.
Rozległ się krótki, urwany pisk.
Świat jest zabawny, stwierdził da Quirm. Trzeba się śmiać, bo w przeciwnym wypadku człowiek oszaleje. Prawda? W jednej chwili przywiązani do kamiennych bloków czekali na niezrównane tortury, a w następnej zaoferowano im śniadanie, czystą odzież, gorącą kąpiel i darmowy przejazd do granic królestwa. Można było uwierzyć, że bóg naprawdę istnieje Oczywiście, Tezumeni wiedzieli, że bóg istnieje i że jest teraz niedużą irytującą i tłustą plamą na szczycie piramidy. Co oznacza pewne problemy.
Bagaż przykucnął na głównym placu miasta. Cały kler siedział dookoła i obserwował go uważnie na wypadek, gdyby zrobił coś zabawnego albo religijnego.
— Zostawisz go tutaj? — zdziwił się Eryk.
— To nie takie proste — wyjaśnił Rincewind. — Zwykle dołącza. Lepiej odejdźmy stąd jak najszybciej.
— Ale zabierzemy daninę, prawda?
— Sądzę, że to wyjątkowo marny pomysł. Oddalmy się stąd dyskretnie, póki są w dobrym nastroju. Bagaż straci wkrótce urok nowości.