— Jesteście pijani, sierżancie?
— Jeszcze nie, sir — odparł z przekonaniem podoficer.
— Małe skrzynki nie zjadają ludzi, sierżancie.
— Potem się rozzłościła, sir. Widzi pan, co zrobiła z bramą.
Kapitan raz jeszcze wyjrzał zza połamanych belek.
— I pewnie wypuściła nogi i przeszłą aż tutaj, co? — mruknął ironicznie.
Sierżant uśmiechnął się z wyraźną ulgą. W końcu jakoś się dogadali.
— Trafił pan, sir — potwierdził. — nóżki. Setki nóżek, sir.
Kapitan zmierzył go gniewnym wzrokiem. Sierżant przybrał wyraz twarzy pokerzysty — umiejętność przekazywana przez pokolenia podoficerów od czasów, kiedy jeden protopłaz przekazał innemu, niższemu stopniem protopłazowi, żeby zebrał drużynę kijanek i Wziął… Tę…Plażę… Kapitan miał osiemnaście lat i niedawno skończył akademię, gdzie z honorami zaliczał takie przedmioty jak Taktyka Klasyczna, Ody Pożegnalne i Gramatyka Wojskowa. Sierżant miał lat pięćdziesiąt pięć, a zamiast się kształcić, spędził około czterdziestu z nich atakując lub odpierając ataki harpii, ludzi, cyklopów, furii i przerażających stworów z nogami. Czuł się wykorzystywany.
— Mam zamiar przyjrzeć się tej skrzyni sierżancie…
— To nie najlepszy plan, sir, jeśli wolno…
— … a kiedy już się jej przyjrzę, zaczną się kłopoty.
Sierżant zasalutował.
— Tak jest, sir — przepowiedział.
Kapitan parsknął wzgardliwie, wspiął się na barykadę i ruszył ku skrzyni, która tkwiła milcząca i nieruchoma pośrodku kręgu zniszczenia. Tymczasem sierżant, za najgrubszą belką, jaką udało mu się znaleźć, osunął się do pozycji siedzącej i z niezwykłą determinacją naciągnął hełm na uszy.
Rincewind przekradał się ulicami miasta. Eryk człapał za nim niechętnie.
— Czy poszukamy gdzieś Eleonory? — zapytał.
— Nie — odparł stanowczo Rincewind. — Poszukamy, czegoś innego: wyjścia. I przejdziemy przez nie.
— To niesprawiedliwe!
— Ona jest o tysiące lat starsza od ciebie! To znaczy owszem, rozumiem dojrzała kobieta może być atrakcyjna. Niech będzie. Ale nic z tego nie wyjdzie.
— Żądam, żebyś mnie do niej zaprowadził — zajęczał Eryk. — Natychmiast!
Rincewind zatrzymał się tak nagle, że Eryk wpadł na niego.
— Posłuchaj mnie — rzekł. — Trafiliśmy w sam środek najsłynniejszej ze wszystkich bezsensownych wojen w historii. Lada minuta tysiące wojowników stanie do śmiertelnego starcia, a ty chcesz, żebym znalazł tę babę, którą nie wiadomo czemu wszyscy się zachwycają, i powiedział: przepraszam, ale mój przyjaciel chciałby zapytać, czy się pani z nim umówi. No więc nic z tego.
Podszedł do kolejnej bramy w miejskich murach. Była mniejsza od głównej, nie pilnowana, a we wrota wbudowano małą furtkę. Rincewind odsunął sztaby.
— Nie mamy z tym nic wspólnego — oznajmił. — Jeszcze się nie urodziliśmy, jesteśmy za młodzi, żeby walczyć, to nie nasza sprawa i nie zrobimy już nic, co mogłoby zmienić bieg historii. Jasne?
Otworzył furtkę, czym zaoszczędził wysiłku całej efebiańskiej armii. Właśnie mieli zastukać.
Przez cały dzień wrzała bitwa. Późniejsi historycy rozpisywali się w kronikach o porywanych pięknych kobietach, o wypływających flotach, drewnianych zwierzętach i walczących ze sobą bohaterach. Całkowicie jednak pominęli rolę odegrane przez Rincewinda, Eryka i Bagaż. Efebianie jednak zauważyli, z jakim entuzjazmem biegną ku nim tsortiańscy żołnierze… nie tyle pragnąc włączyć się do walki, ile raczej próbując oddalić się od czegoś innego.
Historycy pominęli również inny ciekawy fakt dotyczący starożytnej sztuki wojennej Klatchu. Tkwiła ona jeszcze na etapie prymitywizmu, toteż walka toczyła się tylko między żołnierzami i nie dopuszczano do niej publiczności. Najkrócej mówiąc, wszyscy wiedzieli, że jedna lub druga strona w końcu zwycięży, kilku pechowych generałów straci głowy, wielkie kwoty pieniędzy zostaną wypłacone zwycięzcom tytułem kontrybucji, wszyscy wrócą do domu na żniwa, a ta przeklęta baba będzie musiała zdecydować, po czyjej jest stronie, latawica jedna…
W rezultacie życie na ulicach Tsortu toczyło się mniej więcej normalnie. Obywatele wymijali napotykane grupki walczących albo próbowali sprzedawać im kebab. Kilkunastu bardziej przedsiębiorczych zaczęło już rozbierać drewnianego konia na pamiątki.
Rincewind nawet nie próbował tego zrozumieć. Zajął miejsce w ulicznej kawiarni i obserwował zażarte walki między straganami. Nawoływania: „Dojrzałe oliwki!” zakłócały jęki rannych i krzyki „Proszę uważać, bitwa się zbliża!”
Nie pojmował, dlaczego żołnierze przepraszają, wpadając na kupujących. Nie pojmował również, jak przekonał właściciela kawiarni, by przyjął monetę, na której wybito profil kogoś, kogo praprapradziadek jeszcze się nie urodził. Jakoś zdołał mu wmówić, że przyszłość to inny, daleki kraj.
— I lemoniadę dla chłopca — dodał.
— Rodzice pozwalają mi pić wino — zaznaczył Eryk. — mam prawo do jednej szklanki.
— Na pewno — zgodził się Rincewind.
Właściciel pracowicie przetarł blat, zmieniając powłokę mętów i rozlanej retsiny w cienką warstwę werniksu.
— Przyszliście na bitwę? — spytał.
— W pewnym sensie — potwierdził ostrożnie Rincewind.
— Na waszym miejscu nie kręciłbym się zanadto. Mówią, że podobno jakiś cywil wpuścił tu Efebian… Nie żebym miał coś przeciwko Efebianom, wspaniali ludzie… — dodał szybko właściciel, kiedy obok przetoczyła się grupka walczących. — Podobno obcy. To oszustwo. Nie wolno używać cywilów. Już go szukają, żeby mu to wytłumaczyć…
Wykonał gest rąbania. Rincewind jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jego rękę.
Eryk otworzył usta…
… jęknął i chwycił się za goleń.
— Wiedzą jak wygląda? — spytał Rincewind.
— Chyba nie.
— No cóż, życzę im szczęścia. — Rincewind wyraźnie poweselał.
— Co się stało chłopakowi?
— Skurcz.
— Nie musiałeś mnie przecież kopać — syknął Eryk, gdy właściciel wrócił za ladę.
— Masz absolutną rację. To była moja własna inicjatywa.
Ciężka dłoń opadła na ramię Rincewinda. Obejrzał się i spojrzał prosto w twarz efebiańskiego centuriona.
— To on, sierżancie — oświadczył stojący obok żołnierz.
— Kto by pomyślał… — mruknął dowódca. Uśmiechnął się do Rincewinda złowróżbnie. — Idziemy przyjacielu. Wódz chce z tobą zamienić słówko.
Niektórzy wspominają Aleksandra, niektórzy Herkulesa, Hektora czy Lysandera albo innych herosów. Właściwie w całej historii multiversum ludzie mówią różne miłe rzeczy o każdym wymachującym mieczem osiłku z uszami jak kalafiory — przynajmniej kiedy znajduje się w pobliżu — słusznie podejrzewając, że tak jest bezpieczniej. To zabawne, że zwykle szacunkiem cieszą się wodzowie proponujący strategię typu: „Niech teraz pięćdziesiąt tysięcy z was, chłopaki, ruszy szturmem na nieprzyjaciela”. A wodzowie myślący, którzy mówią rzeczy w stylu: „Może zbudujemy takiego wściekle wielkiego drewnianego konia, a potem wywalimy tylną bramę, kiedy oni będą stali dookoła zwierzaka i czekali, aż wyjdziemy”, uważani są za tylko trochę lepszych od zwykłych oferm i nie za ludzi, którym można pożyczyć pieniądze.
To dlatego, że większość wodzów pierwszego rodzaju to ludzie odważni, gdy tymczasem tchórze są o wiele lepszymi strategami.
Rincewinda zawleczono przed efebiańskich dowódców, którzy założyli stanowisko dowodzenia na miejskim rynku, by wygodnie obserwować szturm wewnętrznej cytadeli, wznoszącej się na niebotycznie wysokim wzgórzu. Nie za blisko jednak, ponieważ obrońcy rzucali kamienie.