Kiedy przybył na miejsce, omawiali właśnie strategię. Przeważała opinia, że gdyby do szturmu na szczyt wysyłać odpowiednio wielką liczbę żołnierzy, dostatecznie dużo przeżyje spadające kamienie, by zdobyć cytadelę. Takie właśnie myślenie jest podstawą wszelkich wojskowych strategii.
Gdy zbliżali się Rincewind z Erykiem, kilku co bardziej imponująco odzianych wodzów podniosło głowy, obrzuciło ich wzrokiem sugerującym, że larwy zasługują na większe zainteresowanie, po czym odwróciło się znowu. Jedyny człowiek, sprawiający wrażenie zadowolonego z ich widoku…
… wcale nie wyglądał na żołnierza. Miał zmatowiałą zbroję i hełm z pióropuszem, którego używał chyba kiedyś jako pędzla. Poza tym był chudy i prezentował postawę wojskową godną łasicy. Jego twarz wydawała się dziwnie znajoma. Rincewind uznał, że jest całkiem przystojna.
„Zadowolony z ich widoku” określa jego postawę jedynie przez porównanie. Był jedynym, który otwarcie zauważył ich obecność.
Siedział na stołku i karmił Bagaż kanapkami.
— A, witajcie — rzucił posępnie. — To wy.
Zdumiewające, ile informacji da się zmieścić w kilku słowach. Aby osiągnąć ten sam rezultat, mężczyzna mógłby powiedzieć: mam za sobą ciężką noc, sam muszę załatwiać wszystko, od budowy drewnianego konia po kolejność prania, ci idioci są mniej więcej tak pomocni jak gumowy młotek, zresztą wcale nie chciałem tu przyjeżdżać, a teraz na dodatek jeszcze wy; witajcie.
Wskazał ręką Bagaż, który wyczekująco uchylił wieko.
— To twój? — zapytał.
— Mniej więcej — przyznał Rincewind. — Ale nie stać mnie za wszystko, co on zrobi.
— Zabawny kuferek, nieprawdaż… — stwierdził żołnierz. — Znaleźliśmy go, gdy zapędzał w kąt pięćdziesięciu Tsortian. Jak sądzisz, dlaczego to robił?
Rincewind zastanowił się pospiesznie.
— Ma zadziwiającą zdolność wyczuwania, kiedy ludzie myślą o zrobieniu mi krzywdy — odparł.
Spojrzał na Bagaż ponuro, jak można patrzeć na bezczelnego, złośliwego i ogólnie nieznośnego psa, który po latach gryzienia gości nagle przewrócił się na swój parszywy grzbiet i udaje Słodkiego Szczeniaczka, by zabawić dozorcę domu.
— Tak? — mruknął niezbyt zdziwiony mężczyzna. — Magia zapewne?
— Tak.
— Coś w tym drewnie, prawda?
— Tak.
— Mieliśmy szczęście, że nie zbudowaliśmy z czegoś takiego naszego konia.
— Tak.
— Zdobyłeś go z pomocą magii?
— Tak.
— To właśnie pomyślałem. — Rzucił w Bagaż kolejną kanapką. — Skąd jesteś?
Rincewind postanowił mówić prawdę.
— Z przyszłości — oświadczył.
Nie wywarł oczekiwanego wrażenia. Mężczyzna kiwnął tylko głową.
— No no — powiedział. I dodał: — Wygraliśmy?
— Tak.
— Aha. Pewnie nie pamiętasz żadnych wyników wyścigów konnych? — zapytał bez wielkiej nadziei.
— Nie.
— Tak właśnie przypuszczałem. Dlaczego otworzyłeś nam bramę?
Rincewind uznał, że choć to dziwne, jednak twierdzenie, że zawsze entuzjastycznie popierał efebiańska politykę, nie byłoby właściwe. Postanowił raz jeszcze spróbować prawdy. To nowatorskie podejście wydało mu się warte eksperymentu.
— Szukałem wyjścia — powiedział.
— Żeby uciec…
— Tak.
— Zuch. To jedyna rozsądna decyzja, biorąc pod uwagę okoliczności.
Zerknął na Eryka, który wpatrywał się w stojących wokół stołu, pogrążonych w dyskusji wodzów.
— Hej, chłopcze — rzucił — Chcesz zostać żołnierzem, kiedy dorośniesz?
— Nie, sir.
Mężczyzna poweselał nieco.
— Słuszna decyzja.
— Chciałbym zostać eunuchem, sir. — dodał Eryk.
Rincewind odwrócił głowę tak nagle, jakby ktoś ją szarpnął.
— Dlaczego? — spytał zdumiony, a oczywista odpowiedź przyszła mu w tej samej chwili, gdy Eryk jej udzielił:
— Żeby całymi dniami pracować w haremie!
Wypowiedzieli to chórem. Mężczyzna chrząknął.
— Nie jesteś jego nauczycielem, co?
— Nie.
— Myślisz, że ktoś mu już wytłumaczył…?
— Nie.
— Może byłoby dobrze, gdybym ściągnął tu któregoś z centurionów, żeby z nim pogadał? Byłbyś zdumiony, jak ci chłopcy opanowali właściwy język.
— Bardzo by mu się to przydało — zgodził się Rincewind.
Mężczyzna wziął hełm, westchnął, skinął na sierżanta i wygładził zmarszczki na swoim płaszczu. Był to brudny płaszcz.
— Powinienem chyba jakoś cię ukarać albo co — stwierdził.
— Za co?
— Popsułeś bitwę.
— Popsułem bitwę?
Mężczyzna westchnął.
— Chodź przejdziemy się kawałek. Sierżancie… wy i kilku chłopców, proszę.
Kamień przemknął nad nimi ze światem i rozpadł się na kawałki.
— Mogą nas tu trzymać jeszcze całe tygodnie — mruknął posępnie mężczyzna, kiedy już odeszli. Bagaż dreptał cierpliwie za nimi. — Jestem Lavaeolus. A ty?
— To mój demon — wyjaśnił Eryk.
— Lavaeolus uniósł brew, co miało wyrażać niezwykłe u niego zaskoczenie.
— Doprawdy? No cóż, różni się trafiają. Jak sobie radzi z przedostawaniem się do zamkniętych miejsc?
— Lepiej mu idzie z wydostawaniem.
— No tak…
Lavaeolus przystanął pod ścianą budynku, potem zaczął przechadzać się tam i z powrotem, pukając czubkiem sandała o bruk.
— Chyba tutaj, sierżancie — stwierdził po chwili.
— Tak jest, sir.
— Widziałeś ich — powiedział Lavaeolus, gdy sierżant i jego ludzie zaczęli podważać kamienie. — Tych przy stole. Dzielni chłopcy, nie zaprzeczę, ale przyjrzyj się im. Zajęci pozowaniem do zwycięskich posągów i pilnowaniem, żeby historycy prawidłowo zanotowali ich imiona. Przez piekielne długie lata oblegaliśmy to miasto… Tak wypada, to bardziej po wojskowemu, mówili. Uwierzysz, że im się to podobało? A przecież kiedy wszystko już się skończy, kogo to będzie obchodzić? Załatwmy tę wojnę i wracajmy do domu… Zawsze to powtarzam.
— Znalazłem, sir — zawołał sierżant.
— Świetnie. — Lavaeolus nawet się nie obejrzał. — No dobrze… — Roztarł dłonie. — Zróbmy, co trzeba, a będziemy mogli wcześniej iść spać. Zechcesz mi towarzyszyć? Twój pieszczoszek może się przydać.
— A co będziemy robić? — zapytał podejrzliwie Rincewind.
— Mamy tylko spotkać się z pewnymi ludźmi.
— Czy to niebezpieczne?
Kamień przebił dach pobliskiego domu.
— Nie, niespecjalnie — uspokoił Rincewinda Lavaeolus. — W porównaniu z pozostaniem tutaj. A jeśli tamci spróbują szturmu na mury, no wiesz, we właściwy, wojskowy sposób…
Otwór prowadził do tunelu. Tunel, po kilku zakrętach, doprowadził do schodów. Lavaeolus powlókł się na górę, od czasu do czasu kopiąc kawałki cegieł, jakby miał do nich osobiste pretensje.
— Ehm — chrząknął Rincewind. — Dokąd tędy dojdziemy?
— To tylko tajemne przejście do cytadeli.
— Wiesz, właśnie myślałem, że to pewnie coś takiego. Mam instynkt do tych rzeczy. I pewnie będą tam wszyscy najważniejsi Tsortianie?
— Mam nadzieję — odparł Lavaeolus, wspinając się na kolejne stopnie.