Astfgl rozejrzał się wśród wirujących obłoków gazowych. Przynajmniej trafił we właściwe miejsce. Koniec wszechświata był wydarzeniem, którego nie można przypadkiem ominąć.
Ostatnie iskierki zamigotały i zgasły. Czas i przestrzeń zderzyły się bezgłośnie i zapadły w siebie.
Astfgl odchrząknął. Można się poczuć samotnym, kiedy jest się dwadzieścia milionów lat od domu.
— Jest tu kto? — zapytał.
TAK.
Głos zabrzmiał tuż przy jego uchu. Nawet władcom demonów zdarzają się lodowate dreszcze.
— Ale oprócz ciebie — dodał szybko. — Widziałeś kogoś?
TAK.
— Kogo?
WSZYSTKICH.
Astfgl westchnął.
— Chodzi mi o to, czy widziałeś ostatnio.
BYŁO BARDZO SPOKOJNIE, stwierdził Śmierć.
— A niech to…
SPODZIEWAŁEŚ SIĘ KOGOŚ INNEGO?
— Myślałem, że mógł się tu zjawić ktoś o imieniu Rincewind — zaczął Astfgl. — Ale…
Oczodoły Śmierci rozbłysły czerwienią.
TEN MAG?
— Nie, to de… — Astfgl urwał.
Przez okres, który byłby — gdyby istniał jeszcze czas — kilkoma sekundami, szybował zdjęty straszliwym podejrzeniem.
— Człowiek? — warknął.
TO MOŻE LEKKA PRZESADA, ALE W ZASADZIE MASZ RACJĘ…
— Niech mnie piekło pochłonie! — zaklął Astfgl.
MAM WRAZENIE, ŻE TO JUŻ NASTĄPIŁO.
Władca demonów wyciągnął przed siebie drżącą dłoń. Narastająca wściekłość pokonała jego dobre maniery; czerwony jedwab rękawiczek pękł z trzaskiem, gdy wysunęły się szpony.
Potem, ponieważ nigdy nie należy narażać się komuś z kosą, Astfgl powiedział:
— Przepraszam, jeśli sprawiłem kłopot…
I zniknął. Zawył ze złości dopiero gdy uznał, że znalazł się poza zasięgiem niezwykle czułego słuchu Śmierci.
Nicość rozwijała swą nieskończoną długość przez rozległe przestrzenie na końcu czasu.
Śmierć czekał. Po chwili jego kościste palce zabębniły na drzewcu kosy.
Ciemność falowała wokół niego. Nie istniała już nawet nieskończoność.
Spróbował zagwizdać przez zęby kilka taktów niepopularnych melodii, ale nicość wsysała wszelkie dźwięki.
Wieczność dobiegła końca. Wszystkie piaski się przesypały. Wielki wyścig między entropią a energią zakończył się i faworyt został jednak zwycięzcą.
Noże powinien jeszcze raz naostrzyć kosę?
Nie.
To przecież nie ma sensu.
Wszystkie kłęby absolutnie niczego rozciągały się w coś, co można by nazwać dalą, gdyby istaniała czasoprzestrzenna rama, dająca takim słowom jak „dal” jakieś rozsądne znaczenie.
Nie miał właściwie nic do roboty.
MOŻE PORA KOŃCZYĆ PRACĘ, pomyślał.
Odwrócił się, by odejść, i wtedy właśnie usłyszał najlżejszy z możliwych odgłosów. Był wobec dźwięku tym, czym foton wobec światła: tak słaby i delikatny, że z pewnością nie słyszany w huku działającego wszechświata.
To maleńki skrawek materii rodził się w pustce.
Śmierć podszedł do punktu jego pojawienia i spojrzał uważnie.
I zobaczył spinacz[13].
To już jakiś początek.
Kolejne puknięcie przyniosło mały biały guzik od koszuli, wirujący łagodnie w próżni.
Śmierć odprężył się nieco. Oczywiście, to musi trochę potrwać. Musi upłynąć czas interludium, nim wszystko to stanie się dostatecznie złożone, by wytworzyć obłoki gazowe, galaktyki, planety i kontynenty. Nie wspominając już o maleńkich stworzonkach w kształcie korkociągu, pełzających po błotnistych kałużach i zastanawiających się, czy ewolucja warta jest wysiłku hodowania sobie płetw, nóg i organów. Jednak zaobserwowane przed chwilą zjawisko wskazywało początek niepowstrzymanego rozwoju.
Musi tylko być cierpliwy, a cierpliwości nigdy mu nie brakowało. Całkiem niedługo pojawią się żywe istoty; będą rozwijać się jak szalone, biegać i śmiać się w promieniach nowego słońca. Będą się męczyć i starzeć.
Śmierć usiadł. Może poczekać.
Kiedy tylko okaże się im potrzebny, będzie na miejscu.
Wszechświat zaistniał.
Każdy na-nowo-stworzony-kosmolog powie wam, że najciekawsze rzeczy dzieją się w pierwszych kilku minutach, kiedy nicość skupia się razem, by uformować przestrzeń i czas, pojawia się mnóstwo maleńkich czarnych dziur i tak dalej. Potem, jak twierdzą, w tej materii panuje już, no… materia. Cała zabawa dobiega końca, jeśli nie liczyć promieniowania mikrofalowego.
Z bliska jednak wydarzenia charakteryzowały się pewną jarmarczną atrakcyjnością.
Mały człowieczek prychnął niechętnie.
— Za bardzo widowiskowe — ocenił. — Cały ten huk był zupełnie zbędny. Równie dobrze moglibyśmy tu mieć Wielki Syk albo jakąś muzyczkę.
— Naprawdę? — zdziwił się Rincewind.
— Tak, A na granicy dwóch pikosekundach wyglądało to trochę groźnie. Na pewno połatali byle czym. Ale tak to jest w dzisiejszych czasach. Rzemiosło upada. Kiedy byłem jeszcze chłopcem, trzeba było paru dni, żeby zrobić porządny wszechświat. Człowiek mógł być z niego dumny. A teraz poskładają go byle jak, zrzucają z przyczepy i dalej. I wiesz co?
— Nie — odparł Rincewind słabym głosem.
— Podkradają materiał z budowy. Znajdują w sąsiedztwie kogoś, kto chce sobie trochę poszerzyć wszechświat, i ani się człowiek obejrzy, a już zwiną kawał firmamentu i zrobią z niego jakąś przybudówkę.
Rincewind wpatrywał w niego zdumiony.
— Kim ty jesteś?
Człowieczek wyjął zza uch ołówek i w zamyśleniu przyjrzał się przestrzeni wokół Rincewinda.
— Robię rzeczy — wyjaśnił.
— Jaki rzeczy?
— A jakie byś chciał?
— Jesteś stwórcą!
Człowieczek był wyraźnie zakłopotany.
— Nie Stwórcą. Daj spokój. Zwykłym stwórcą. Nie biorę zleceń na wielkie elementy, gwiazdy, gazowe olbrzymy, pulsary i takie tam. Specjalizuję się, można by powiedzieć, w robocie na miarę. — Wyprostował się z dumą. — Sam robię swoje drzewa, wiesz? — zwierzył się. — Porządne rzemiosło. Przez lata trzeba się uczyć, jak zrobić drzewo. Nawet jałowiec.
— Och — westchnął Rincewind.
— Nikogo nie wynajmuję, żeby kończył za mnie robotę. Żadnych podwykonawców: To moja dewiza. Łobuzy, zawsze każą czekać, bo akurat instalują gwiazdy albo jeszcze coś dla kogoś innego. — Człowieczek westchnął ciężko. — Wiesz, ludziom się wydaje, że stwarzanie to łatwa robota. Żw wystarczy polatać nad wodami i pomachać trochę rękami. A to wcale nie tak.
— Nie?
Człowieczek podrapał się w nos.
— Na przykład szybko ci się kończą pomysły na płatki śniegu.
— Kończą się?
— Wtedy zaczynasz myśleć, że łatwo będzie przepchnąć dwa identyczne.
— Zaczynasz?
— Myślisz sobie: przecież jest ich bilion trylionów squilionów. Nikt nie zauważy. Ale wtedy liczy się profesjonalizm, mniej więcej.
— Liczy się?
— Niektórzy… — w tym miejscu stwórca obrzucił surowym wzrokiem wirującą dookoła nie uformowaną materię — uważają, że wystarczy zainstalować kilka podstawowych zasad fizycznych, wziąć pieniądze i zwiewać. A miliardy lat potem na całym niebie są przecieki, latają czarne dziury wielkie jak głowa, a kiedy człowiek zjawia się z reklamacją, znajduje za ladą tylko panienkę, która powtarza, że nie wie gdzie wyszedł szef. Osobiście sądzę, że ludzie preferują kontakt osobisty.
13
Wielu uczonych sądzi, że powinien to być atom wodoru, co przeczy jednak obserwowanym faktom. Każdy, kto odkrył nieznaną wcześniej trzepaczkę do piany, blokującą niewinną szufladę w kuchennej szafce, wie dobrze, że pierwotna materia bezustannie dopływa do wszechświata w pewnych określonych postaciach. Pojawia się normalnie w popielniczkach, wazonach i skrytkach na rękawiczki. Wybiera formę, mającą odwrócić podejrzenia; typowe jej manifestacje to spinacze biurowe, szpilki z opakowań koszul, gałki do kaloryfera, szklane kulki, kawałki kredek, tajemnicze elementy urządzeń kuchennych i stare albumy Kate Bush. Dlaczego materia tak postępuje, nie zostało dotąd wytłumaczone. Wydaje się wszakże pewne, że materia ma Plany.
Jest także jasne, że jako sposób konstrukcji wszechświatów stwórcy preferują czasem Wielki Wybuch, kiedy indziej zaś wybierają łagodniejszą metodę Ciągłej Kreacji. Zgodne jest to z badaniami kosmoterapeutów, którzy wykryli, że gwałtowny Wielki Wybuch może w starszym wieku wywołać u wszechświata poważne problemy psychiczne.