Rincewind spojrzał na swoją kanapkę z jajkiem i rzeżuchą. Wciąż brakowało w niej majonezu, a chleb już przemakał, ale miną tysiące lat, zanim zjawi się następna. Muszą powstać początki rolnictwa, udomowienie zwierząt, ewolucja noża kuchennego od jego prymitywnych krzemiennych przodków, rozwój technik mleczarskich…A jeśli zechce się ją przygotować jak należy, to również hodowla drzew oliwnych, pieprzu, wydobycie soli, fermentacja octowa i opanowanie elementarnej chemii spożywczej. Dopiero wtedy świat zobaczy taką drugą kanapkę. Była wyjątkowa: biały prostokąt pełen anachronizmów, zagubiony i samotny w nieprzyjaznym świecie.
Ugryzł ją mimo wszystko. Smakowała doskonale.
— Nie rozumiem tylko — wyznał Eryk — dlaczego tu jesteśmy.
— Zgaduję , że jest to problem filozoficzny — domyślił się Rincewind. — Zgaduję, że chcesz wiedzieć dlaczego znaleźliśmy się tutaj, u zarania kreacji, na tej plaży właściwie jeszcze nie używanej?
— Tak. O to właśnie mi chodzi.
Rincewind usiadł na kamieniu i westchnął.
— Wydaje mi się to całkiem oczywiste — rzekł. — chciałeś żyć wiecznie.
— Ale nic nie mówiłem o podróżach w czasie. Sformułowałem to bardzo wyraźnie, żeby nie było żadnych sztuczek.
— To nie sztuczka. Życzenie stara się pomóc. Pomyśl, to przecież jasne. „Wiecznie” oznacza pełen zakres czasu i przestrzeni. Wiecznie. Przez całą wieczność. Rozumiesz?
— To znaczy, że trzeba zacząć tak jakby na Kwadracie Pierwszym?
— Dokładnie.
— Ale to przecież na nic! Miną całe lata, zanim ktoś jeszcze się tu zjawi!
— Wieki — poprawił go Rincewind. — Milenia. Łona. A potem czekają cię różne wojny, potwory i reszta. Większa część historii jest dość przerażająca, kiedy się jej dokładnie przyjrzeć. Albo nawet niezbyt dokładnie.
— Ale przecież ja chciałem…chciałem żyć wiecznie od teraz — tłumaczył gorączkowo Eryk. — To znaczy od wtedy. Popatrz tylko, co to za miejsce. Żadnych dziewczyn. Żadnych ludzi. Nic do roboty w sobotni wieczór.
— Jeszcze tysiące lat nie będzie sobotnich wieczorów. Tylko wieczory.
— Masz natychmiast mnie stąd zabrać. Rozkazuję ci! Precz!
— Powiedz to jeszcze raz, a dostaniesz w ucho — zagroził Rincewind.
— Przecież wystarczy ci pstryknąć palcami!
— Nie zadziała. Miałeś swoje trzy życzenia. Przykro mi.
— To co mam teraz zrobić?
— No… Jeśli zobaczysz jak coś wypełza z morza i próbuje oddychać, mógłbyś mu wytłumaczyć, żeby dało sobie spokój.
— Myślisz pewnie, że to zabawne?
— Dość śmieszne, jeśli się zastanowić — przyznał Rincewind z nieruchomą twarzą.
— Przez lata ten żart pewnie ci się znudzi — uznał Eryk.
— Co?
— Przecież nigdzie się nie wybierasz, prawda? Musisz tu ze mną zostać.
— Bzdura! Ja…
Rincewind rozejrzał się zrozpaczony. Ja co, pomyślał.
Fale obmywały łagodnie brzeg — w tej chwili niezbyt silne, gdyż dopiero orientowały się w terenie. Ostrożnie zbliżał się pierwszy przypływ. Nie było jego śladów na piasku, tej falistej linii wyschniętych wodorostów i muszli, które pozwoliłyby zgadnąć, do czego może być zdolny. Powietrze pachniało czystością; pachniało powietrzem, które, które nie poznało jeszcze wyziewów leśnego podłoża ani zawiłości rozstrojonego systemu trawiennego.
Rincewind dorastał w Ankh — Morpork. Lubił powietrze, które bywało już tu i ówdzie, które poznało ludzi, w którym się żyło.
— Musimy wracać — oznajmił z naciskiem.
— Cały czas to powtarzam — odparł Eryk tonem nadwerężonej cierpliwości.
Rincewind odgryzł jeszcze kęs kanapki. Wiele razy patrzył Śmierci prosto w twarz, a raczej Śmierć patrzył jemu prosto w tył gwałtownie oddalającej się głowy. Lecz nagle perspektywa wiecznego życia nie wydała mu się tak atrakcyjna. Oczywiście, mógłby poznać rozwiązania wielkich, ważnych problemów, na przykład jak powstało życie i wszystkich innych… Jednak jako sposób spędzania całego wolnego czasu, aż do kolejnej nieskończoności, nie wytrzymał on porównania ze spokojną wieczorną przechadzką ulicami Ankh.
Ale za to zyskał przodka. To już coś. Nie każdy przecież ma przodków. I co w takiej sytuacji uczyniłby jego przodek?
Nie było go tutaj.
No tak, oczywiście, ale poza tym na pewno by… na pewno by użył swego strategicznie wyćwiczonego umysłu, by rozważyć dostępne narzędzia. To właśnie by zrobił.
Rincewind miał: obiekt pierwszy, jedna wpół zjedzona kanapka z jajkiem i rzeżuchą. Całkiem na nic. Wyrzucił ją.
Miał: obiekt drugi, siebie. Odhaczył się na piasku. Nie był pewien, na co może się przydać, ale jeszcze się nad tym zastanowi.
Miał: obiekt trzeci, Eryk. Trzynastoletni demonolog i epicentrum ataku trądziku młodzieńczego.
To chyba wszystko.
Przez chwilę wpatrywał się w czysty, świeży piasek. Bezwiednie kreślił coś palcem.
A potem powiedział spokojnie:
— Eryku. Pozwól tu na chwilę…
Fale były o wiele silniejsze. Załapały już o co chodzi z pływami i teraz sprawdzały, jak sobie radzą z przybojem.
Astfgl zmaterializował się w chmurze dymu.
— Aha! — zawołał, ale nie wypadło to najlepiej, gdyż nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć.
Zauważył odciski stóp na piasku. Całe setki. Zakręcały tam i z powrotem, jakby coś prowadziło gorączkowe poszukiwania. I znikały.
Pochylił się. Trudno było je rozpoznać przy wszystkich tych śladach, falach i wietrze, ale na samej granicy morskiej piany znalazł wyraźne ślady magicznego kręgu.
Astfgl wypowiedział klątwę, która piasek wokół przetopiła w szkło. I zniknął.
Przypływ nie przerwał pracy. Kawałek dalej ostatnia fala sięgnęła do zagłębienia między głazami. Nowiutkie słońce świeciło tu na nasiąknięte wodą resztki na wpół zjedzonej kanapki z jajkiem i rzeżuchą. Przewrócił ją prąd cofającej się fali. Tysiące bakterii znalazło się nagle w ognisku eksplozji smaku. Zaczęły mnożyć się jak szalone.
Gdyby tylko było tam trochę majonezu… Całe życie mogłoby okazać się całkiem inne. Może bardziej pikantne, może z niewielkim dodatkiem śmietany.
Podróże z pomocą magii mają poważne wady. Człowiek ma uczucie, że żołądek zostaje w tyle. A umysł wypełnia groza, ponieważ cel zawsze jest odrobinę niepewny. Nie znaczy to, że można trafić dokądkolwiek. „Dokądkolwiek” reprezentuje mocno ograniczony zakres możliwości w porównaniu z miejscami, do których może przenieść magia. Sama podróż jest łatwa. Prawdziwa sztuka to osiągnięcie celu, w którym — na przykład — uda się przeżyć we wszystkich czterech wymiarach równocześnie.
Margines błędu był tak ogromny, że przybycie do całkiem zwyczajnej, wysypanej piaskiem jaskini wzbudziło niemal rozczarowanie.
W ścianie jaskini tkwiły drzwi.
Bez wątpienia były to drzwi złowieszcze. Wyglądały, jakby ich budowniczy przestudiował wszystkie drzwi ciemnic i lochów, po czym wziął się do pracy i stworzył — można powiedzieć — pełną wizualną symfonię. Bardziej przypominały portal. Na pokruszonym szczytowym łuku zostało wyryte jakieś pradawne, zapewne przerażające ostrzeżenie. Jednak odczytanie nie było mu przeznaczone, gdyż ktoś zakleił je jasnoczerwoną kartką z białym napisem „nie musisz być przeklętym, żeby tu pracować. Ale to pomaga!!!”
Rincewind raz tylko na nią zerknął.
— Oczywiście umiem to przeczytać — stwierdził. — Ale zwyczajnie w to nie wierzę. Wielokrotne wykrzykniki — ciągnął dalej, kręcąc głową — są pewne oznaki chorego umysłu.