Jego przodkowie preferowali kosmate tyle kończyny oraz kopyta. Asfgl odrzucił takie pomysły od razu. Utrzymywał, że ci zarozumiali dranie z Dunmainfestin nie potraktują poważnie kogoś, kogo tylna połowa należy do przeżuwacza. Chętnie więc nosił płaszcz z czerwonego jedwabiu, fioletowe pończochy, kaptur z dwoma różkami o dość skomplikowanych kształtach i trójząb. Z trójzęba wciąż odpadał koniec, ale Astfgl uważał, że króla demonów w takim kostiumie trzeba traktować poważnie.
W chłodzie swych komnat — na wszystkich bogów, czy raczej nie na wszystkich bogów, całe wieki trwało, zanim doprowadził je do jakiegoś cywilizowanego stanu; poprzednikom zupełnie wystarczało leniuchowanie i kuszenie ludzi, nigdy nie słyszeli o stresie kierowniczym — delikatnie uniósł zasłonę ze Zwierciadła Dusz. Zamigotało, budząc się do życia.
Zimną czarną powierzchnię otaczała ozdobna rama, z której bezustannie wznosiły się kłęby gęstego dymu.
Twoje życzenie, panie? Spytało.
— Pokaż mi wydarzenia z ostatniej godziny, wokół bramy Pseudopolis — polecił król i usiadł.
Po chwili wstał i sprawdził imię „Rincewind” w kartotece, jaką kazał niedawno założyć na miejsce stojących tu przedtem, tragicznie oprawionych starych woluminów. System wymagał jeszcze drobnych poprawek, jako że tępe demony ułożyły wszystkich pod literą L, jak Ludzie.
Potem już tylko przyglądał się migającym obrazkom i dla uspokojenia nerwów bawił się sprzętem biurowym.
Miał do dyspozycji cały blat swego biurka: notesy z magnesami na spinacze, podręczne przyrządy do przytrzymywania pióra, bloki kartek, które zawsze się przydają, śmieszne figurki ze sloganami w stylu „Ty tu jesteś szefem!”, a także chromowane kulki i sprężyny, działające na zasadzie fałszywego i krótkotrwałego wiecznego ruchu. Ktokolwiek spojrzałby na biurko, nie miałby cienia wątpliwości, że były to przedmioty prawdziwie potępione.
— Rozumiem — stwierdził Astfgl i jednym szponem pobudził do ruchu zestaw błyszczących kulek.
Nie przypomniał sobie żadnego demona o imieniu Rincewind. Z drugiej strony, było tu chyba kilka milionów tych nieszczęsnych istot, bez żadnego porządku wędrujących po Piekle. A nie miał dotąd czasu, by wprowadzić przyzwoitą klasyfikację i odesłać niepotrzebnych na emeryturę. Na tego Rincewinda przypadało chyba mniej kończyn a więcej samogłosek niż na większość. Ale przecież musiał być demonem…
Vassenego to zarozumiały głupiec, jeden ze starszych demonów, które uśmiechają się i gardzą nim, i są nie-tak — całkiem posłuszne. Wszystko dlatego, że król — pracując ciężko przez całe tysiąclecia — zdołał przebyć drogę od skromnych początków do swej obecnej pozycji. Vassenego był zdolny zrobić coś takiego specjalnie, tylko po to, by go rozgniewać.
No cóż, później się tym zajmie. Wyśle mu notatkę służbową albo coś w tym rodzaju. Teraz i tak już za późno. Musi osobiście zająć się tą sprawą. Przed Erykiem Thursleyem malowały się zbyt dobre perspektywy, żeby o nim zapomnieć. Zdobycie Eryka Thursleya naprawdę zirytuje bogów.
Bogowie! Jakże ich nienawidził! Bardziej nawet niż starej gwardii typu Vassenego; bardziej nawet niż starej gwardii typu Vassenego; bardziej niż ludzi. W zeszłym tygodniu wydał małe przyjęcie. Dokładnie je zaplanował. Chciał pokazać, że potrafi zapomnieć o dawnych utarczkach i wspólnie z nimi pracować nad budową nowego, lepiej zorganizowanego wszechświata. Nazwał je „Bankietem Zapoznawczym”. Były kiełbaski na patykach i wszystko. Starał się jak mógł, żeby zapewnić dobry nastrój.
Nie zadali sobie nawet trudu, żeby odpowiedzieć na zaproszenia. A przecież sam przypilnował, żeby na każdym wypisać „Będę wdzięczny za szybką odpowiedź”.
— Demonie?
Eryk wyjrzał zza drzwi.
— W jakiej jesteś formie? — zapytał.
— W fatalnej — odparł Rincewind.
— Przyniosłem ci trochę jedzenia. Odżywiasz się, prawda?
Rincewind spróbował. Dostał miskę owsianki z orzechami i suszonymi owocami. O nic nie miał do nich pretensji. Rzecz w tym, że jakiś element procesu przygotowania uczynił z tymi niewinnymi składnikami to, co ciążenie miliona G czyni z materią gwiazdy neutronowej. Gdyby człowiek umarł po zjedzeniu takiej potrawy, nie musieliby go grzebać; wystarczyłoby położyć zwłoki na miękkim gruncie.
Udało mu się trochę przełknąć. To nie było trudne, kłopot w tym, by jedzenie kontynuowało podróż w dół.
— Świetne — wykrztusił.
Papuga wykonała znakomitą pantomimę człowieka, który wymiotuje.
— Postanowiłem cię uwolnić — oznajmił Eryk. — Nie ma chyba sensu trzymać cię tutaj.
— Najmniejszego.
— Nie dysponujesz żadną mocą?
— Przykro mi. Całkowita klęska.
— Szczerze mówiąc, nie wyglądasz demonicznie — przyznał Eryk.
— Oni nigdy nie wyglądają. Nie wolno ufać jakimtam — wychrypiała papuga. Znowu stracila równowagę. — Polly chce ciasteczko — dodała, wisząc głową w dół.
Rincewind odwrócił się gwałtownie.
— Nie wtrącaj się ty dziobaku!
Wokół nich zabrzmiał dźwięk jakby wszechświat, próbował odchrząknąć. Kredowe linie magicznego kręgu na moment rozjarzyły się oślepiająco, stały się kołem ognia na wytartych deskach, a potem coś wypadło z pustki i ciężko wylądowało na podłodze.
Był to wielki okuty kufer. Upadł na półokrągłe wieko. Po chwili zaczął się kołysać, wysunął setki różowych nóżek i przewrócił się z wysiłkiem.
W końcu przebierając nóżkami wykonał obrót i spojrzał na Eryka i Rincewinda. Było to tym bardziej niepokojące, że przyglądał im się, choć nie miał oczu zdolnych do przyglądania.
Eryk ocknął się pierwszy. Chwycił domowej roboty magiczny miecz i zamachał gwałtownie.
— A więc jesteś demonem! — zawołał. — A już prawie uwierzyłem, że nie jesteś.
— O rany! — wykrzyknęła papuga.
— To tylko mój Bagaż — wyjaśnił załamany Rincewind. — Coś w rodzaju…No, chodzi za mną wszędzie; nie ma w nim nic demonicznego…hm… — Zawahał się. — W każdym razie niewiele — dokończył niepewnie.
— Precz!
— Nie, znowu zaczynasz!
Chłopiec zajrzał do księgi.
— Moje wcześniejsze rozkazy pozostają w mocy — oznajmił stanowczo. — Najpiękniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek żyła, władza nad wszystkimi królestwami świata i wieczne życie. Bierz się do roboty.
Rincewind stal jak skamieniały.
— No już — ponaglił go Eryk. — Powinieneś zniknąć w kłębach dymu.
— Słuchaj, jeśli ci się wydaje, że wystarczy pstryknąć palcami…
Rincewind pstryknął palcami.
Pojawił się kłąb dymu.
Rincewind obrzucił swoje palce długim, zdumionym spojrzeniem, jak ktoś mógłby spoglądać na strzelbę, która od dziesięcioleci wisiała na ścianie, aż nagle wypaliła i podziurawiła kota.
— Nigdy dotąd się tak nie zachowywały — mruknął.
Popatrzył w dół.
— Aargh — powiedział i zamknął oczy.
W ciemności pod powiekami świat prezentował się lepiej. Gdyby zastukał nogą, mógłby sam siebie przekonać, że czuje podłogę, uwierzyć, że stoi w pokoju i że pilne sygnały od pozostałych zamysłów, przekonujące go, iż wisi w pustce jakieś tysiąc mil nad Dyskiem, to tylko zły sen, z którego może się obudzić. Szybko jednak skreślił tę myśl. Jeśli spał, to wolał nadal śnić. W snach człowiek może latać. Jeśli jednak się zbudzi, będzie bardzo długo spadał.
Może umarłem i naprawdę już jestem demonem, pomyślał.