— Coś mi się tu nie podoba — mruknął Rincewind.
— Co takiego?
— Wszystko.
— Mówię ci, wystarczy jedno piórko…
Rincewind nie był przyzwyczajony do ludzi, którzy cieszą się na jego widok. To było nienaturalne i źle wróżyło. Ci tutaj nie tylko krzyczeli, ale jeszcze rzucali kwiaty i kapelusze. Wykute z kamienia, ale liczą się intencje.
Rincewind pomyślał, że kapelusze wyglądają dziwnie. Miały tylko ronda. Właściwie były kamiennymi dyskami z otworem w środku.
Procesja zmierzała szerokimi alejami przez miasto w kierunku kilku budowli u stóp piramidy, gdzie oczekiwała kolejna grupa dygnitarzy.
Nosili sporo biżuterii i ozdób. Wyglądały zasadniczo podobnie. Na wiele sposobów można wykorzystać kamienny dysk z otworem w środku, a Tezumeni zbadali je wszystkie prócz jednego.
Ważniejsze okazały się jednak ustawione przed nimi skrzynie i skrzynki. Wypełnione klejnotami.
Eryk szeroko otworzył oczy.
— Danina! — wykrztusił.
Rincewind zrezygnował. To naprawdę działało. Nie widział jak, nie wiedział dlaczego, ale wreszcie wszystko szło Jak Należy. Promienie zachodzącego słońca błyskały na prawdziwych fortunach. Oczywiście, należały pewnie do Eryka, ale może wystarczy i dla niego…
— Pewnie — zgodził się słabym głosem. — A czego się spodziewałeś?
Były jeszcze przyjęcia i długie przemowy, co prawda dla Rincewinda niezrozumiałe, ale akcentowane okrzykami i ukłonami w stronę Eryka. Były recitale tezumeńskiej muzyki, która brzmi jakby ktoś czyścił szczególnie oporną dziurkę nosa.
Rincewind zostawił Eryka siedzącego dumnie na tronie w blasku ognia i nieszczęśliwy powlókł się wzdłuż piramidy.
— Podobało mi się na jakmutam — oznajmiła z wyrzutem papuga.
— Nie mogę usiedzieć spokojnie — wyjaśnił Rincewind. — Przepraszam cię , ale coś takiego nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło. Te klejnoty i w ogóle. Wszystko idzie zgodnie z oczekiwaniami. To nie jest normalne.
Spojrzał na niebotyczną ścianę piramidy, czerwoną w migotliwym blasku ognia. Każdy wielki blok pokrywały płaskorzeźby Tezumenów wyczyniających straszliwie pomysłowe rzeczy ze swymi wrogami. Sugerowały, że niezależnie od ich — być może wspaniałych — cech charakteru, nie mieli tradycyjnych skłonności do entuzjastycznego witania obcych przybyszów i obsypywania ich klejnotami. Zebrane razem rzeźby wywierały ogólnie artystyczne wrażenie. To tylko szczegóły były przerażające.
Idąc wolno wzdłuż ściany, dotarł do ciężkich wrót, na których udatnie sportretowano grupę więźniów, najwyraźniej poddawaną kompletnym badaniom medycznym[10].
Za nimi otwierał się krótki, oświetlony pochodniami tunel. Rincewind przeszedł nim kilka kroków, tłumacząc sobie, że zawsze może zawrócić i szybko wybiec. Aż dotarł do wysokiej, pustej przestrzeni, zajmującej większą część wnętrza piramidy.
Na ścianach płonęły liczne pochodnie, oświetlające wszystko wyraźnie. Co było przypadkiem niezbyt szczęśliwym, ponieważ oświetlały również gigantyczny posąg Quelcamisoatla, Pierzastego Boa.
Jeśli ktoś musiał się znaleźć w tym samym pomieszczeniu, co posąg, wolałby, żeby panowała w nim nieprzenikniona ciemność.
A może i nie. Lepszym rozwiązaniem byłby posąg w zaciemnionym pomieszczeniu i człowiek cierpiący na bezsenność o tysiąc mil od tego miejsca, próbujący zapomnieć, jak posąg wygląda.
To tylko posąg, przekonywał sam siebie Rincewind. Nie jest prawdziwy. Stworzyli go z wyobraźni, to wszystko.
— Co to jakmutam jest? — spytała papuga.
— To ich bóg.
— Żartujesz?
— Nie, poważnie. To Quelcamisoatl. Pół człowiek, pół kura, pół jaguar, pół wąż, pół skorpion i pół szalony.
Papuga poruszyła dziobem, obliczając w pamięci.
— To razem w jakjejtam daje trzech morderczy maniaków.
— Tak, to się mniej więcej zgadza — przyznał posąg.
— Ale z drugiej strony — zapewnił z naciskiem Rincewind — uważam za niezwykle ważne, by ludzie mieli prawo praktykowania kultu w zgodzie z własną tradycją. A teraz chyba już pójdziemy, więc…
— Proszę nie zostawiajcie mnie tutaj! — jęknął posąg. — zabierzcie mnie ze sobą.
— Może być trudne, hm, bardzo trudne… — Rincewind cofnął się nerwowo. — Nie chodzi o mnie, rozumiesz, ale tam, skąd pochodzę, powszechne są rasowe uprzedzenia wobec trzydziestostopowych osób z kłami i szponami i naszyjnikami z czaszek na całym ciele. Obawiam się, że miałbyś problemy z adaptacją.
Papuga dziobnęła go w ucho.
— Głos dobiega zza posągu, ty durny jakmutam — zaskrzeczała.
Okazało się, że dobiega z otworu w podłodze. Z głębi jamy krótkowzrocznie spojrzała na Rincewinda blada twarz. Była starsza, dobroduszna i chyba czymś zmartwiona.
— Witaj — powiedział Rincewind.
— Nie masz pojęcia, co to znaczy znowu usłyszeć przyjazny głos — twarz wykrzywiła się w uśmiechu. — Gdybyś mógł mi pomóc tak jakby, no… wyjść stąd…
— Słucham? — zdziwił się Rincewind. — Przecież jesteś więźniem, prawda?
— Niestety, tak jest w istocie.
— Nie jestem przekonany, czy mogę ot, tak sobie, uwalniać więźniów. Wiesz, mogłeś przecież popełnić wszystko…
— Zapewniam cię, że nie jestem winien żadnej zbrodni.
— No tak… Ty tak twierdzisz — stwierdził posępnie Rincewind. — Ale Tezumeni osądzili…
— Jakmutam jakmutam jakmutam! — wrzasnęła mu w ucho papuga, podskakując na ramieniu. — czy nie masz bladego? Gdzieś ty się chował? To więzień w świątyni! Trzeba ratować więźniów ze świątyni! Przecież tylko po to tam siedzą, u licha!
— Wcale nie — warknął gniewnie Rincewind. — Nie znasz się. On pewnie siedzi tu, żeby zostać złożony w ofierze. Mam rację?
Spojrzał na więźnia, szukając potwierdzenia.
Twarz przytaknęła.
— Istotnie, masz rację. Dokładniej: żywcem obdarty ze skóry.
— No właśnie — zwrócił się Rincewind do papugi. — Widzisz? A myślisz, że zjadłaś wszystkie rozumy. Siedzi tu, żeby zostać żywcem obdarty ze skóry.
— Każdy jej skrawek zostanie usunięty z towarzyszeniem niezrównanego bólu — dodał więzień tonem wyjaśnienia.
Rincewind urwał. Zdawało mu się, że zna znaczenie słowa „niezrównany” i w żaden sposób nie wiązało się ono ze słowem „ból”
— Jak to? Każdy skrawek? — upewnił się.
— W samej rzeczy.
— O rany. A co takiego zrobiłeś?
Więzień westchnął.
— Nigdy byś nie uwierzył… — zaczął.
Władca demonów pozwolił, by lustro pociemniało. Przez chwilę bębnił palcami po biurku. Potem chwycił rurę komunikacyjną i dmuchnął.
Po chwili odezwał się stłumiony głos:
— Słucham szefie?
— Słucham, sir! — poprawił gniewie król.
Głos wymruczał coś niezrozumiale.
— Słucham, SIR — dodał.
— Czy niejaki Quelcamisoatl u nas pracuje?
— Sprawdzę, szefie — Głos ucichł. Potem, powrócił. — Pracuje, szefie.
— Jest księciem, diukiem, hrabią albo baronem? — zainteresował się władca.
— Nie, szefie.
— No to kim jest?
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
— No? — ponaglił król.
— Nikim ważnym, szefie.
Przez moment król gniewnie wpatrywał się w rurę. Starasz się, myślał. Kreślisz palny, chcesz coś zorganizować, chcesz ludziom pomóc, a oni tak się zachowują…