Marek Krajewski
Erynie
© 2010
Erynie były personifikowanymi wyrzutami sumienia, (…) które (…) mogą zabić człowieka (…). Człowiek taki albo oszaleje (…), albo też, tak jak Orestes, zawinie głowę w szatę i nie będzie przyjmował strawy ani napoju, aż umrze z głodu, i dzieje się tak, nawet jeśli nikt nie wie o jego winie.
Robert Graves, Mity greckie
PROLOG
Ostatnie, jedenaste uderzenie ratuszowego zegara rozchodziło się powoli w drżących falach powietrza. upał sięgał trzydziestu pięciu stopni. Kwiaciarka na placu solnym skierowała ku niebu gumowy wąż, przytknęła palec do jego wylotu, rozpraszając tryskającą wodę w szereg cienkich, strzykających strumieni. Jej kilkuletnia córka, rozebrana do samych majtek, wbiegła z radosnym okrzykiem pod zimny prysznic.
Pod plastikowymi markizami lodziarni La Scala, topiącymi się prawie od słońca, temperatura była wyższa o kilka stopni. Kelnerka Patrycja Wójciak obserwowała dziecko chłodzące się pod prowizorycznym prysznicem i wycierała w fartuszek spocone dłonie. Wydawało się jej, że stojący na środku placu spiczasty monument kołysze się w wodnej mgle rozpylanej przez gumowy wąż.
Patrycja wiele by dała, aby móc oderwać się od drzwi cukierni, w których stała dla ochrony klientów przed natrętnymi żebrakami. Wiele by dała, aby zdjąć z siebie kelnerskie ciuchy i rzucić się na ruchliwą zasłonę wody. Chciała zmyć z siebie woń klubu muzycznego, która nie dała się usunąć porannym natryskiem, chciała poczuć krople na zmęczonych od tańca łydkach i udach oraz na piersiach, tak namiętnie wczoraj ugniatanych i pieszczonych. Popatrzyła na aluminiowe błyszczące stoliki i dotkliwie odczuła cały absurd swej przedpołudniowej bezużyteczności. W La Scali nie był o tej porze potrzebny ani strażnik, ani kelner. Przy stoliku nie siedział bowiem żaden klient, a żebracy pochowali się przed spiekotą w swych norach.
Pięćdziesięcioletnia kobieta, która weszła w duchotę cukiernianego ogródka, przypomniała Patrycji Wójciak o jej podstawowych obowiązkach. Klientka usiadła i zaczęła nerwowo przerzucać rzeczy w torebce. Dobyła z niej papierosy i srebrzystą małą zapalniczkę. Patrycja ze służbowym uśmiechem stanęła na baczność przy stoliku. Klientka zmierzyła ją wzrokiem i wysokim, zgrzytającym głosem zażądała cappuccino i wody mineralnej gazowanej, dodając przy tym, że woda ma mieć rozsądną cenę, bo za żadne wstrętne perrier nie zapłaci ani złotówki. Patrycja odeszła od stolika i rugała w myślach impertynencką klientkę. Ty stara ruro, myślała dziewczyna, ty spieczona solaro, na jakim bazarze kupiłaś sobie te tandetne posrebrzane bransoletki i te chińskie klapki? Myślisz, że jesteś ładna w tej mini i tej spranej, rozciągniętej bluzce? Jakiemu facetowi się spodoba twój spieczony i kościsty dekolt? Oj, babciu, myślisz, że ciemne okulary ukryją twoje wory? Trzeba było wczoraj tyle nie chlać, stara lampucero, to byś tak nie wyglądała!
Po chwili stawiała przed klientką kawę i wodę mineralną. Dłonie kobiety drżały, gdy przykładała do papierosa płomień zapalniczki. Nie raczyła podziękować za napoje. Patrzyła rozbieganym wzrokiem w stronę przejścia do Biblioteki Uniwersyteckiej, skąd miał nadejść człowiek, z którym zgodziła się dziś spotkać. Zaciągając się mocno, zrozumiała, że jej decyzja była pochopna. Że najchętniej zapomniałaby o tym człowieku.
Nadszedł po kilku minutach, lecz z przeciwnej strony – spod pubu John Bull. Dłoń kobiety drgnęła, a puszysta pianka cappuccino spłynęła po filiżance na błyszczący blat, kiedy mężczyzna stanął obok. Dotknął jej dłoni i uśmiechnął się przyjaźnie. Kobieta zacisnęła usta i cofnęła rękę, jakby ją poparzył. Stolik zachwiał się niebezpiecznie.
Patrycja podeszła do mężczyzny i zanim ten otworzył usta, aby złożyć niezwykłe zamówienie – potrójny wyciskany sok pomarańczowy z sosem tabasco – jeden rzut oka wystarczył tej spostrzegawczej kelnerce, by go bezbłędnie ocenić. Uznała klienta za świetnie utrzymanego pana pod siedemdziesiątkę. Gładka skóra twarzy i szyi, najwidoczniej często poddawana zabiegom kosmetycznym, miała nieliczne brązowe przebarwienia i wydzielała przyjemny zapach drogiej wody kolońskiej, na nos Patrycji – Joop lub Hugo Bossa. Jeden przegub mężczyzny opinała bransoleta, drugi zaś – duży, elegancki zegarek. Oba przedmioty były koloru srebra, lecz ich blask szybko utwierdził Patrycję w przekonaniu, iż budulcem biżuterii jest białe złoto. Klient zdjął lniany kaszkiet i otarł z potu łysą głowę. Jego towarzyszka, drżąc mimo spiekoty, przyglądała mu się uważnie i prawie połykała cienkiego papierosa.
Oż kurde, ale dzisiaj wszyscy mają kaca, pomyślała kelnerka, stawiając przed mężczyzną ogromny puchar mętnego soku.
Myliła się. Z ich trójki skacowana była tylko ona sama, choć na to nie wyglądała, nie zaś klientka, choć tej akurat – wnioskując z jej wyglądu – można by śmiało przypisać ten stan. Jej niemile widziany towarzysz natomiast ani nie był przepity, ani w niczym przepitego nie przypominał, choć większość dorosłego życia zeszła mu właśnie na leczeniu kaca.
Patrycji zdawało się, że pod rozpalonymi markizami zaczynają się kłębić jakieś chemiczne wyziewy. Zamknęła usta, a palcami ścisnęła zaczerwienione nozdrza. Wbrew zasadom kelnerskiego zachowania usiadła przy wolnym stoliku. Po chwili nabrała powietrza i odetchnęła z ulgą. Wciąż działał biały proszek, zamknięty w przezroczystej kapsułce, którą łyknęła nad ranem. Nie chciało się jej spać, nie chciało się jeść, a wyostrzone zmysły jak niezawodne receptory wyłapywały najcichsze dźwięki i najlżejsze zapachy. Żadne słowo z rozmowy pomiędzy jedynymi klientami cukierni nie uszło uwadze Patrycji.
– Dobrze wyglądasz – powiedział mężczyzna do swej towarzyszki.
– Daruj sobie – prychnęła kobieta – te kiepskie komplementy. Może robią one wrażenie na twojej kolejnej żonie.
– Nie robią. – Mężczyzna z rozdrażnieniem odsunął popielniczkę. – Tym bardziej że twoja następczyni nasłuchała się już tylu komplementów, że nie robią na niej wrażenia nawet te… Najbardziej wyszukane.
– Po co mnie tu zaprosiłeś? – Kobieta wypiła resztkę cappuccino. – Żeby mnie zdołować? Żeby mi pokazać, że jestem stara i brzydka? Spójrz na siebie, dziadu. Gdyby nie kasa, żadna nie zbliżyłaby się do ciebie na odległość metra. Czuć od ciebie rozkładem spod tego Gucciego.
– Tak, masz rację. – Głos mężczyzny zadrżał. – Moja choroba sięga bardzo głęboko, prawie grobu. Masz rację, śmierdzę jak trup.
Patrycja aż się wzdrygnęła. Nie chciała słyszeć takiej rozmowy. Tego lipcowego poranka zniosłaby wszystko, byleby nie być świadkiem żadnego ludzkiego dramatu, byleby nie słyszeć jęczenia jakiejś starej rury i jej eks-męża, który usiłuje swój uwiąd ukryć pod dobrymi kosmetykami i biżuterią z białego złota. Dziewczyna nie miała jednak wyboru i musiała tkwić w swym ogródku. Oto spod kamienicy Pod Murzynem szedł znany jej dobrze mały ulicznik z kilkoma ukradzionymi różami, który często niepokoił klientów cukierni, zachęcając panów do kupienia kwiatka towarzyszącym im paniom. Patrycja musiała zatem pozostać na swym posterunku, odpędzić chłopaka i tym samym wysłuchiwać tych starych ludzi, którzy w sierpniowym upale nie mieli nic lepszego do roboty niż rozdrapywać swe strupy.
– Wiem, że nie chciałaś się ze mną spotkać. – Głos mężczyzny był już spokojny. – Wiem, co ci przypominam. Bezsenne noce, kiedy czekałaś na mnie, a ja wracałem nad ranem, śmierdząc dziwkami i nieprzetrawioną wódą. Przypominam ci chwile, kiedy budziłem cię o trzeciej w nocy i w jakiejś chorej ekspiacji podstawiałem ci pod nos jajecznicę. Ty jej nie chciałaś jeść, a ja, urażony, dotknięty do żywego, zraniony w swym dobrym, szczerym i płaczącym sercu, wylewałem ci na twarz gorące jaja na pomidorach.
Patrycja wstała gwałtownie i ruszyła w stronę ulicznika z kwiatami, który już-już zbliżał się do cukierni. Chłopak natychmiast obszedł stoliki szerokim łukiem, pokazując kelnerce wyciągnięty środkowy palec.